komedia/dramat/muzyczny
oryginalny tytuł: Begin Again
rok: 2014
reżyseria: John Carney
scenariusz: John Carney
Dan (Mark Ruffalo) – kiedyś znany i ceniony producent muzyczny, teraz
popijający, nieregularnie pojawiający się w pracy mężczyzna śpiący w syfiastym
mieszkaniu na czymś czego nazwanie łóżkiem jest komplementem. Pewnego dnia po
spotkaniu z córką (której jak się okazuje wieku nie jest pewien) i wykopaniu z
pracy mocno podpity trafia wieczorem do
pubu, w którym wyciągnięta na scenę przez swego przyjaciela autorka tekstów
Greta (Keira Knightley) prezentuje swoją najnowsza kompozycję. Mężczyzna z
miejsca zakochuje się w jej głosie i namawia na współpracę.
Zacznę od tego co jest jedną z najważniejszych kwestii w tego rodzaju
produkcjach - oczywiście muzyki. Piosenki są świetne, ale to po prostu świetne! Stylowo bardzo do siebie podobne - bardzo spokojne, intymne, szczere. Słyszałam już
śpiewającą Keirę (np. w „Edge of love”), ale tutaj całkowicie mnie zaskoczyła.
Nie tylko odśpiewuje co trzeba swoim pięknym, subtelnym głosem, ale robi to we własnym
stylu. Pewnie jak większość z was znam kilka czy może nawet kilkanaście piosenek
Maroon5, ale dopiero teraz zdałam sobie sprawę jak unikatowy i interesujący
Adam ma głos. O jego aktorstwie nie ma za bardzo co pisać – był, trochę
zagrał, generalnie pozostawił po sobie pozytywne wrażenie. Scena gdy śpiewa na
koncercie była znakomita! Jedna z lepszych scen w filmie, na której się mocno wzruszyłam. Muzycznie produkcja stoi na bardzo wysokim poziomie i jeśli po
seansie dacie mu 8/10 lub więcej to prawdopodobnie właśnie za to.
Muzyka muzyką, ale to nadal film. A jaki? Z bardzo, bardzo
prostą historią. Fabuła nie zachwyca, dialogi też nie są oszałamiające. Sceny takie jak chodzenie razem po mieście i słuchanie wspólnie muzyki zawsze wypadają fajnie, ale nie jest to nic ponadprzeciętnego. Na szczęście mimo tego film nie idzie na łatwiznę – nie słodzi i nie popada
w banał. Najistotniejsza jest jednak tutaj autentyczność, którą mimo
zwariowanego pomysłu nagrywania piosenek w różnych zakątkach Nowego Jorku
produkcja utrzymuje. Intymności nadaje też ciekawy sposób kręcenia – często
chwiejący się obraz czy „przypadkowe” ujęcia wypadają jak najbardziej na plus. No i
pięknie, zupełnie inaczej niż zawsze pokazany Nowy Jork.
Obok muzyki główną atrakcją filmu jest Mark Ruffalo. Nadaje rytm, rozkręca
i sprawia, że produkcja ma to „coś”. Jest bezbłędny – charyzmatyczny, cudowny,
czarujący (kto by pomyślał, że to on, a nie Adam Levine będzie czarujący?). A
jednak! To aktor popularny, pojawia się na dużym ekranie od wielu lat
jednak gdy trzeba wymienić jakąś inną niż tą z „Wyspy Tajemnic” rolę pojawia
się problem. Ku mojej radości ostatnio jednak to się zmienia. Pojawił się w
świetnie przyjętej „Iluzji”, (podobno) rewelacyjnym „Odruchu serca” u boku
Julii Roberts, a za jakiś czas do kin wejdzie „Foxcatcher”. Kreacja Dana jest
jedną z lepszych w jego karierze. Jestem w nim absolutnie zakochana po tym
filmie. Mój kinowy towarzysz, w którego guście film za grosz nie był przeżył
seans dzięki właśnie jego obecności i jęczał gdy znikał na chwilę z ekranu ;) Keira
pasowała do roli idealnie. Była na ekranie niezwykle naturalna i prawdziwa. Nie
daje takiego popisu jak Ruffalo, ale jej bohaterce się współczuje, dobrze życzy
i trzyma za nią kciuki. Warto, a raczej trzeba wspomnieć o Hailee Steinfeld
(gra córkę Dana). Siedemnastolatka jest znana z pierwszoplanowej roli w
produkcji braci Coen „Prawdziwe męstwo”, za którą została całkowicie zasłużenie
wyróżniona nominacją do Oscara. Wybiera ciekawe projekty, dobrze się na nią
patrzy – warto śledzić jej karierę. Szczerze mówiąc jestem nią zachwycona. Nie zachwycałam się wyżej grą Adama, ale co ciekawe dwie sceny, które najbardziej zapadły mi w pamięć to te z nim w roli głównej. Obsadzenie tej czwórki było po prostu strzałem w dziesiątkę.
Jednym z ważniejszych wyznaczników filmu muzycznego jest to czy chcemy po
seansie włączyć w domu piosenki. To twórcom „Zacznijmy od nowa” zdecydowanie
się udało. To nie jest rewelacyjne kino, ale to kino, które się po prosu lubi,
bo jest sympatyczne, stylowe i daje nadzieję. Urzeka lekkością, bezpretensjonalnością i wspominaną przeze mnie autentycznością. To miło spędzony czas przy pięknych
dźwiękach. Nie jestem zachwycona, ale wiecie co? Coś czuję, że do niego wrócę. Jednak magia.
Hm... może obejrzę jak będę cierpieć na nadmiar wolnego czasu. :D
OdpowiedzUsuńA tak na marginesie, może znasz jakiś podobny film do "500 dni miłości"? Obejrzałam go w tym tygodniu i po prostu zakochałam się w sposobie kręcenia, ścieżce dźwiękowej i ogólnie, super zrealizowany film to jest, chciałabym, żeby więcej takich powstawało... :D Więc może znasz coś w ten deseń godnego polecenia? :)
Jest to tak specyficzna produkcja, że można tylko wymieniać inne specyficzne pozycje o miłości albo filmy o rozstaniu, także rzucę kilkoma tytułami mniej lub bardziej podobnymi, może coś się znajdzie ciekawego: Like Crazy, Submarine, Kochankowie (2008), Amelia, Jestem na tak, Moonrise Kingdom, Juno, P.S. Kocham Cię, Takie This Waltz, Elizabethtown, Charlie, Blue Valentine, Adam, Buffalo ‘66, Nigdy nie będę twoja, Adventureland, Poradnik pozytywnego myślenia, Love the Hard way, W świecie kobiet ;)
UsuńCieszę się, że tak pozytywnie oceniłaś film :) Teraz już nie mam wątpliwości, że warto go obejrzeć. Mimo, że Hailee Steinfeld raczej nie lubię (zwłaszcza po roli w najnowszym "Romeo i Julia"), to pozostałych aktorów cenię i darzę sympatią, więc świetnie, że zobaczę ich razem :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Sama trochę wątpiłam przed seansem, ale zupełnie niepotrzebnie - jak najbardziej się udał ;) A oglądałaś "Prawdziwe męstwo"? Jeśli lubisz braci Coen lub westerny to polecam, dałam niby 7/10, ale dobra, ciekawa pozycja ze świetną rolą Hailee, może się przekonasz do niej, również pozdrawiam! :)
Usuń