dramat/biograficzny
rok: 2007
reżyseria: Anand Tucker
scenariusz: David Nicholls
Na wstępie powiem, że recenzję napisałam z miesiąc temu i teraz po przeczytaniu mam wrażenie, że napisałam ją tylko po to żeby oczyścić się z okropnej energii, która kłębiła się we mnie po seansie. Jak już napisałam to wrzucam, może kogoś mimo mojej opinii zainteresuje. Rzadko, ale trafia się film, który mnie wkurzy. Nie dlatego
bo mnie zawiódł tylko dlatego, że bohaterzy mnie wkurzyli i to też nie dlatego,
że tak świetnie grali i genialnie wywołali we mnie negatywne emocje, tylko po
prostu wkurzyli i zniesmaczyli do życia, a po filmie pomyślałam "no i po
co to oglądałam". Może wydawać się nieskładne to co piszę, ale takie
właśnie są moje odczucia. „And when did you last see your father?” to historia
życia Blake’a Morrisona (Colin Firth), który przez większość życia nienawidził
swojego ojca, gdyż zawsze pozostawał w cieniu wygadanego, charyzmatycznego, lubianego
i chętnie krytykującego go przy znajomych mężczyzny. Arthur Morrison (Jim Broadbent) miał też przez długi czas romans, a
Blake wciąż zastanawiał się nad podobieństwem córki znajomej ojca do jego samego.. Połowa
filmu to retrospekcje, podczas których czasem rozśmiesza nas Arthur (świetna
gra Broadbenta to jeden z niewielu plusów produkcji), dowiadujemy się o
pierwszych miłościach chłopaka i o tym jak wyglądało jego dzieciństwo i
dojrzewanie. Druga połowa scen to okres choroby i zbliżającej się szybciej niż
wszyscy przypuszczali śmierci oraz zmierzenie się z przeszłością Blake’a. Film
oparty jest o wspomnienia brytyjskiego pisarza Blake’a Morrisona.
Film mi się po prostu nie podobał. Raczej staram się, że tak
powiem na spokojnie ocenić dane elementy filmu, chyba, że naprawdę mnie zachwycił, wtedy wszystko wychwalam i staram się namówić innych aby po niego sięgnęli. W tym też przypadku jeśli chodzi o to co napisałam górę wzięły moje
odczucia z seansu, a były one negatywne. Może za kilka lat inaczej
spojrzę na ten film, może gdybym była mężczyzną i znała z autopsji relację syn-ojciec to zupełnie inaczej bym go odebrała. Teoretycznie atutem powinno być to, że film nie jest lukrowaną produkcją o wzruszającej
miłości syna i ojca, ale czymś intymnym i do bólu szczerym (możliwe, że to właśnie wam się spodoba, ale ja mimo, że widzę ten pozorny plus to i tak się do produkcji nie przekonam). W sieci jest bardzo mało opinii, a z tych kilku które czytałam same baaaardzo pozytywne. Niestety ten styl, ta
fabuła, ci bohaterowie zupełnie do mnie nie przemówili i nie mogę powiedzieć tego co ludzie piszą np. w tym temacie. Cały czas zdaję sobie sprawę, z tego co film teoretycznie
powinien był ze mną zrobić – wzruszyć, zmusić do myślenia, powinnam mimo tych
różnych rzeczy, które się dzieją, tych cierpień, które wszyscy sobie nawzajem
fundowali dostrzec tą wspomnianą na forum bezwarunkową miłość, ale ja po prostu
tej miłości nie poczułam. Nie poczułam żadnej przemiany Blake'a, nie poczułam żadnego żalu ze strony ojca za to co robił, nie poczułam, że ktokolwiek tu zrozumiał drugą osobę i coś sobie wybaczył. Widzę tylko tą nieszanującą się nawzajem rodzinę.
O czym jest dla mnie film? O smutnych, zakłamanych ludziach,
wśród, których paradoksalnie najjaśniejszych i wprowadzającym jakąkolwiek radość
był człowiek, będący źródłem tego zła (ojciec). Może przesadzam, ale to moje
przekonania i po prostu wszelkie negatywne rzeczy, które działy się w tej rodzinie
przysłoniły mi to co miało wzruszyć, przejąć i skłonić do przemyśleń. Nie podobało
mi się oczywiście jak Arthur traktował swoją żonę, że ją zdradzał, że nie liczył się z jej uczuciami. Nie podobało mi jak Blake odnosił się do
swojej i w ogóle jakim był człowiekiem (mimo skruchy i wzruszenia pod koniec..
i tak uważam go za okropnego człowieka+jeszcze coś, ale nie chce spojlerować). Jeszcze na koniec kochanka ojca
mówiąca jak to ciężko jej było po stracie męża i jak to Arthur ją wspierał (że
niby mamy się wzruszyć, że mając z nią romans czynił dobro ?). Obrzydlistwo. Młody Blake
irytuje, dorosły Blake irytuje (chyba powinniśmy go trochę zrozumieć? Nie udało
się.) Film miał chyba pokazać nam, że nie warto chować urazy, oczyścić i
sprawić, że pełni nowej energii będziemy jeszcze bardziej kochać bliskich.
Niestety to się nie stało, gdyż produkcja jedynym czym mnie napełniła to w większości negatywnymi
myślami co do bohaterów. Ani się nie rozerwałam,
odrobinkę wzruszyłam (tyle cierpienia w filmie każdego przez ułamek sekundy
poruszy), ani nie zmusił mnie do przemyśleń. Czy w takim razie świetnie przedstawił
tą nieco dysfunkcyjną rodzinę? Może. Ale mi się to i tak najnormalniej w
świecie nie podobało. Nie wiem po co powstał (tzn. wiem, przynajmniej wydaje mi
się jaki był cel - napisałam wyżej). Nie lubię tej produkcji i nie polecam,
chociaż pewnie po takiej krytyce, a zarazem 7,5 na filmwebie tym bardziej po
nią sięgniecie aby samemu się przekonać. Przynajmniej zobaczyłam ślicznie
wyglądającą, młodziutką Carey Mulligan.
Jim Broadbent dał wspaniały występ, Juliet Stevenson w roli
matki zagrała nieźle. Firth co najwyżej poprawnie (na pierwszy rzut Darcy w
wersji jeszcze bardziej oschłej i nudnej, z czasem dupek). Dobrze spisał się w
roli młodego Blake’a Matthew Beard (generalnie chyba lepiej wypadły retrospekcje).
Ja wiem, że nie może być zawsze cukier i lukier, ale jak napisałam na początku,
jeśli po seansie towarzyszy mi uczucie (niezależnie od tego czy film dobrze
pokazał ciemniejsze strony życia czy nie - ten raczej dobrze), że"zmarnowałam
czas oglądając to" no to nie mogę powiedzieć o nim nic dobrego. Ciągle czuję to co reżyser chciał nam przekazać i osiągnąć i to czego nie odczułam (wiecie to jak np. w kiepskiej komedii - chociaż tutaj nie chodziło o śmiech, ale rozumiecie - czujecie, że ta scena miała was rozśmieszyć, ale was zażenowała). Tak już bez narzekania ładnie kończąc: po ludzku,
intymnie o śmierci, o rozliczaniu się z przeszłością, o lękach i bliznach,
nakręcony w ślicznych miejscach (jest jednak jakiś atut!) z niezłą grą (głównie
chodzi o Broadbenta). Wszystko to prowadziło donikąd i zostawiło mnie z bardzo
mieszanymi uczuciami. Pewnie was wzruszy, jednak ja w tej chwili o nim
zapominam.
Ja od jakiegoś czasu czuję się oszukana przez większość filmów. Ludzie, którzy widzieli je przede mną, opisują je jako wzruszające, niesamowite i głębokie, a ja później podczas seansu nie czuję kompletnie nic. Nie przychylam się do żadnego z bohaterów, historię uważam za powierzchowną i pozbawioną sensu, a postaci za drętwe i miałkie. Może dokładnie tak miałaś z "When did you last see your father"? Czasem obawiam się, że już nigdy nie będę czuła do filmów tego samego, co kiedyś. Ale potem pojawia się jakaś perełka, która przywraca mi wiarę w kino:)
OdpowiedzUsuńJa kiedyś miałam wręcz taki dłuższy okres, że byłam już przekonana, że po obejrzeniu tylu filmów już chyba nie trafię na nic co mnie zachwyci albo że już po prostu nic nie robi na mnie wrażenia. Byłam wręcz przerażona, lecz w końcu znalazło się coś co przerwało złą passę (już nawet nie pamiętam co to było).
OdpowiedzUsuńNazwiska grające w tym filmie iście imponujące, sam temat czyli relacja ojciec-syn (i z tego co piszesz) nieco toksyczna to też rzadki temat w kinie. Zainteresowałaś mnie, ale szczerze? Boję się rozczarowania. Po przeczytaniu Twojej recenzji przypomniał mi się mój nastrój po filmie "Pogoda na życie" z Nicholasem Cagem. Niesmak, a film zbierał dobre opinie...
OdpowiedzUsuńO, pierwszy raz o nim słyszę. No niestety ten film mnie po prostu mnie kompletnie nie przekonał. Nie polubiłam go jeśli tak można powiedzieć.
Usuń