"Niagara" - recenzja


dramat/thriller/noir
rok: 1953
reżyseria: Henry Hathaway
scenariusz: Charles Brackett, Walter Reisch

Film, którego tytuł wszyscy słyszeli. Mimo, że nie najwybitniejszy to jeden z bardziej popularnych noir. Chyba najbardziej znana rola Monroe z tych niekomediowych. Zapada w pamięć i intryguje chociaż nie jest to nic więcej niż całkiem dobry film.
 W motelu położonym tuż obok wodospadu Niagara mieszka małżeństwo - zmysłowa Rose (Marilyn Monroe) oraz jej znerwicowany i nadal bardzo w niej zakochany mąż George (Joseph Cotten). Kobieta od dawna jednak ma dość zazdrosnego małżonka i razem z kochankiem szykuje pewien plan. W środek wydarzeń przypadkowo zostaje wplątane młode małżeństwo, które przybywa do motelu.
Siła filmu tkwi rzeczywiście w samej Niagarze. Widok spadających ton wody i żółte peleryny zdecydowanie zapadają w pamięć. Potężny wodospad jest naprawdę genialnym tłem dla tej historii o potężnej namiętności. Tak samo mocna, tak samo niebezpieczna.. Mimo, że może brzmieć kiczowato to na ekranie te dwie sfery świetnie się z sobą komponują. Tak generalnie jest to dobre kino, chociaż z 9 filmów z Marilyn, które widziałam zdecydowanie najmniej przypadł mi do gustu. Wątek młodego małżeństwa z jednej strony urozmaica oraz dodaje lekkości i przyziemności tej tragicznej historii, jednak mógł w jakiś ciekawszy sposób zostać powiązany z tym najważniejszym wątkiem, także jak to mówię tutaj pewien zgrzyt. Dodatkowo Max Showalter grający głupkowatego Raya Cutlera skutecznie niszczył nastrój i irytował swoim wręcz żałosnym i niemożliwym zdezorientowaniem i naiwnością.
Ja wiem, że tu wszystko ma być nieco przerysowane, ale wręcz oślepiająca czerwień szminki Monroe kiedy się budzi i wychodzi spod prysznica przeszkadzała. Drobiazg, ale jednak wkurzający. A sama Monroe? Była niezła, ale zdecydowanie nie lubię jej w takich rolach. Potrafi dać z siebie znacznie więcej, a gdy gra tego typu bohaterki jakoś nie mogę się przekonać i jej uwierzyć. A tak w ogóle to naprawdę seksowna jest wtedy gdy się uśmiecha i widzimy ją, a nie jej zrobioną na 40letnią kobietę wersję. Ostatnio odświeżyłam sobie "Słomianego wdowca" kiedy leciał w telewizji, obejrzałam też jeden z trochę mniej znanych filmów "Proszę nie pukać" oraz ostatnią, niedokończoną produkcję "Something's Got to Give". Zdecydowanie gra Monroe najmniej podobała mi się w Niagarze. Było dobrze, ale jak mówię nie zachwyciła mnie.
Niagara robi wrażenie. Monroe bardziej intryguje niż zachwyca, chociaż jest to przyzwoita rola, a scena ucieczki zapada w pamięć. Pan Loomis zdecydowanie przekonuje. Generalnie film zostawia po sobie ślad w naszej pamięci, bo ma to "coś" mrocznego. Wszechobecny niepokój sprawia, że czekamy w napięciu co się wydarzy,  przepełniona pożądaniem, nienawiścią i innymi emocjami historia angażuje. Oprócz jeszcze konkretnych zarzutów, które wypisałam wyżej film jest chwilami naiwny, a chwilami czegoś po prostu zabrakło. Ale jak najbardziej klasyk wart obejrzenia.

Recenzja filmu z Marilyn Monroe, który jak do tej pory wywarł na mnie największe wrażenie - "Skłóceni z życiem" tutaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz