"Pożegnanie z Afryką" - recenzja

melodramat
oryginalny tytuł: Out of Africa
rok: 1985
reżyseria: Sydney Pollack
scenariusz: Kurt Luedtke

Czy wypada krytykować film, który dostał 7 Oscarów i w którym w rolach głównych występująj TACY aktorzy? Miałam mieszane uczucia co do tego, ale później zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę tylko pochwały mojej mamy, która widziała go wiele lat temu temu i wysoka ocena na filmwebie sprawiły, że traktowałam ten film jak świętość zanim go jeszcze zobaczyłam. Jak się okazało z czasem niepotrzebnie, bo niestety, ale nie zrobił na mnie większego wrażenia. "Pożegnanie z Afryką" to ekranizacja opartej na wspomnieniach Karen Blixen książki pod tym samym tytułem. Duńska pisarka wraz ze swoim mężem zamieszkała w Kenii, gdzie też założyli plantację kawy. Kobieta zakochała się w Afryce oraz w przystojnym myśliwym Denysie.

Tutaj mamy małżeństwo, tutaj mamy tubylców, tutaj mamy zwierzęta, tutaj mamy romans i tak dalej. Wszystko przemyślane, sumienne zrobione, ale brakuje w tym tego „czegoś”. Czegoś co by to skleiło. Czegoś co by nas przekonało, że Karen kocha Afrykę i że kocha Denysa. Temu filmowi brakuje duszy. Nie wzruszyłam się ani razu, a jestem pierwszą osobą, która się wzrusza często na byle czym. Brak jakiejkolwiek głębi emocjonalnej. Mimo, że Karen ma w życiu pod górę to ciężko jest zaangażować w jej historię i przeżywać jej problemy. To największy i najważniejszy zarzut jaki mam do tego filmu i który sprawia, że nie mogę nazwać tej produkcji dobrym filmem.


Grama chemii między Streep, a Redfordem. Nic, a nic. W postać Denysa i w jego poglądy i podejście do życia uwierzyłam. Jeśli chodzi o Karen czułam pewne zgrzyty w jej postaci. To wszystko w jej wydaniu wydało mi się na siłę z obowiązku wsadzone do historii. Przyjeżdża biała kobieta do Afryki i zakłada tam szkołę. Nie czułam jej charakteru i motywacji do robienia tego wszystkiego. Kompletnie mnie pod tym względem nie przekonała. Sama Meryl mimo, że widać jej zaangażowanie w rolę wypadła bardzo średnio.

Najpierw dałam niezasłużone 7/10, no bo to przecież to jest to długie, porządne „Pożegnanie z Afryką”, które dostało tyle Oscarów, no i niby czuję ten rozmach, czuję tą dokładność i staranność, a do tego przystojny Redford i jedna świetna scena ze Streep, którą zapamiętam, no ale… Chociaż dziwnie dawać mi takiemu filmowi taką ocenę to 6/10 jest w moim odczuciu adekwatniejsze. Z pewnością te prawie 30 lat temu tego typu produkcja była sporym wydarzeniem, ale na mnie pod żadnym, ale to żadnym względem nie zrobiła wrażenia.


Suche i wyliczone kino. Meryl Streep w najgorszym wydaniu z tych, w których ją widziałam. Redford troszkę lepiej. Wiadomo zdjęcia, krajobrazy i zwierzęta piękne, ale czy zapiera dech w piersiach? Nie. Dodatkowo jakieś 2 razy potwornie kiczowate sceny w studio, niby taka głupota, kilka ujęć, ale niesamowicie psują odbiór (np. w samolocie). Brak płynności, brak emocji. Trzeba obejrzeć, bo to "Pożegnanie z Afryką", ale nie podchodźcie do oglądania jak do seansu filmu z siedmioma Oscarami.

Ciężko nie mieć skojarzeń z pod wieloma względami podobnymi filmami jak „Angielski pacjent” czy „Malowany welon”, które według mnie są znaczenie lepsze. Mają te wszystkie techniczne aspekty na podobnie wysokim poziomie, ale oprócz tego są pod innymi względami równie dobre.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz