oryginalny tytuł: The
End of the Affair
rok: 1999
reżyseria: Neil Jordan
scenariusz: Neil Jordan
Jesteśmy w Londynie w czasie II wojny światowej. Jedna z bomb trafia w dom
młodego pisarza Maurice’a (Ralph Fiennes) w czasie jego spotkania z kochanką, żoną urzędnika – Sarah (Julianne Moore). Mężczyzna cudem uchodzi z życiem, jednak
mimo, że łączy ich niesamowicie intensywne uczucie kobieta nagle postanawia od
niego odejść. Kilka lat później wszystko się wyjaśnia.
Nie planowałam pisać o tej produkcji, ale leciała wczoraj w
telewizji i mimo obiecywania sobie, że nie będę oglądać tych samych filmów po
kilka razy, bo życia mi nie starczy na obejrzenie wszystkiego co mam w planach to
jakoś tak wyszło, że obejrzałam go po raz drugi. Nie żałuję, bo znowu mnie
wciągnął i oczarował, a Fiennes i Moore znowu zachwycili jako para nieszczęśliwych
kochanków. „Koniec romansu” to jedno z czterech dzieł pisarza Grahama Greene’a
przeniesionych na duży ekran i kolejna produkcja Neila Jordana, której wybaczam niedociągnięcia i to, że gdyby tak odrzeć go z pięknej formy serwuje nam w sumie niepowalającą fabułę, tylko po prostu upajam się klimatem, zdjęciami i magią.
To film, w którym albo będą drażnić was naciągana, do bólu ckliwa historia (to
zdecydowanie stuprocentowy melodramat) albo zwyczajne wciągniecie się w tę opowieść i nie patrząc na niedociągnięcia będziecie upajać się klimatem,
przygaszonymi kolorami, niezwykle przejmującą muzyką i dostrzeżecie to piękno, które ja dostrzegłam. No i wisienka na torcie w postaci kilku ujęć z mojego ukochanego Brighton, bo jak już wiele razy pisałam kocham takie klimaty (tutaj post o innych klimatycznych produkcjach kręconych w Wielkiej Brytanii).
O ile i Fiennes i Moore są aktorami, których szanuję, ale z małymi wyjątkami stworzone przez nich postaci mnie nie zachwyciły to tutaj są tak zgrani, tak przekonywujący,
tak wspaniali, że po prostu kocham ich w tym filmie, a do tego Moore wygląda olśniewająco.
Często w filmach spotykamy się z pomieszaną chronologią i równie często
jest to zabieg wykorzystany na siłę i wprowadzający jedynie zamieszanie. Jordan
w inteligentny sposób zmienił kolejność wydarzeń co oprócz wspomnianego klimatu i gry również wychodzi na duży plus.
Neil Jordan jest reżyserem, którego żaden film mnie nie powalił, ale
naprawdę bardzo go cenię i to nie tylko za „Wywiad z wampirem”. Potrafi mnie
zwyczajnie oczarować. Raczej chłodno przyjęte „Ondine” mimo, że przez m.in. słabe
dialogi dostało ode mnie tylko 6/10 do dziś wspominam pozytywnie, a równie
słabo oceniane „Byzantium” dostało mocne 7/10.
To przede wszystkim magiczny film. Wiara, cuda i miłość subtelnie przedstawione są w stylowych
zdjęciach z nastrojową muzyką w tle, a do tego minimalizm z którego wylewają się
emocje, a w gorące uczucie głównych bohaterów nie wątpimy przez ani sekundę.
Jeśli nie macie alergii na takie ckliwe melodramaty i umiecie dostrzec piękno w
prostocie to poruszy was ta nastrojowa opowieść Jordana o pięknej miłości i
cierpieniu.
Recenzję napisałam spontanicznie w 10 minut po obejrzeniu filmu, jednak po czasie postanowiłam ją nieco doszlifować i zmienić. Tę nową wersję możecie czytać na filmebie tutaj :)
Recenzję napisałam spontanicznie w 10 minut po obejrzeniu filmu, jednak po czasie postanowiłam ją nieco doszlifować i zmienić. Tę nową wersję możecie czytać na filmebie tutaj :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz