oryginalny tytuł: Broken Flowers
rok: 2005
reżyseria: Jim Jarmusch
scenariusz: Jim Jarmusch
No i stało się. Zjadę film z Billem Murrayem. Ale cóż zrobić. Nie przepadam za filmami akcji. Nie tylko, ale lubię jak jest mało, oszczędnie, powoli, tak żeby pomyśleć, żeby się wzruszyć i tak dalej, ale ten film nawet dla mnie jest przesadą i reżyser poszedł niestety o dwa kroki za daleko. „Bo ty nie kumasz klimatu Jima Jarmusha”, a ja na to: rozumiem, żeby nie podawać wszystkiego na tacy, rozumiem, żeby widz sobie troszkę dopowiedział i żeby widzem zakręcić jeszcze bardziej kiedy się tego nie spodziewa. Chodzi o pewną przemianę bohatera, kilka symboli, ale co z tego skoro wymęczyłam się jak nie wiem co. Komedia – nie zauważyłam - oprócz ostatnich 10-15 minut i ostatniej sceny, która szczerze mnie rozbawiła. Uwielbiam Billa Murraya i gdyby nie to, że to on grał główną rolę i najzwyczajniej w świecie go lubię to bardzo możliwe, że wyłączyłabym film (mówię trochę z przesadą, bo jeśli chodzi o wyłączanie to jestem przeciwniczką robienia tego, a potem jeszcze oceniania filmu, chociaż przyznam, że dwa razy w życiu mi się zdarzyło).
Bill Murray – kochane oczy, zabawna mimika, poczciwy Bill
Murray. W filmie niby arogancki, niby ma pewne predyspozycje żeby być dupkiem,
ale Don Juan to nie jest raczej jego drugie imię. W roli playboya wypada dość
zabawnie. Dowiaduje się, że ma syna i nie pada nawet ‘fuck’. Wygląda jak nie do
końca dostosowany społecznie, ostatecznie zgodzę się na bardzo mało kontaktowy,
przez co robiący wrażenie nieco aroganckiego, ale byłego playboya z żadnej
strony w nim nie widzę. Nie zmienia to jednak tego, że był to najlepszy punkt
filmu.
Don odwiedza cztery panie (w sumie to pięć, ale… sami
zobaczycie). Niestety sceny odwiedzin były dla mnie po prostu kiepskie (wiem,
że rozmowa byłych po wielu latach raczej nie idzie jak po maśle, ale i tak
spotkania te nie były dla mnie ani zabawne, ani ciekawe i według mnie średnio
zagrane). W rolach pań wystąpiły: Sharon Stone, Jessica Lange, Frances Conroy
oraz Tilda Swinton. Ta ostatnia wypadła chyba najlepiej (przyznam się, że nie
poznałam jej – zamieszczam zdjęcie), chociaż zbyt wiele do mówienia nie miała.
Film idzie jak po mieliźnie, akcji brak. Generalnie krytyka
filmów przychodzi mi dość trudno (chociaż uczę się być bardziej surowa), moje
oceny, które wyznaczam filmom na Filmweb są najczęściej o 2 wyższe od ogólnej
oceny i generalnie moja skala jest trochę zawyżona, chyba nic poniżej 3 nawet
nie wystawiłam. Przy „Broken Flowers” widnieje 7,4 mało tego, widzimy Filmweb
poleca i co zdarza mi się naprawdę rzadko dałam niższą niż średnia ocenę. Połowa
filmu to droga, którą pokonuje główny bohater, samolot, mapy, droga, samolot,
mapy, droga i tak w kółko. Filmy na których moi znajomi usypiają ja oglądam
przyklejona do ekranu próbując opanować emocje, które we mnie buzują, ale nawet
dla mnie ten film to przesada. Jeśli po 10 minutach myślicie, że dalej film
jakoś się rozkręci (ja jeszcze po 40 miałam nadzieję) to zapomnijcie. Nie
przybierze tempa ani nic z tych rzeczy.
Muzyka nadaje pewien ton i rozluźnia, bo niestety nie często
mi się to zdarza, ale podczas filmu byłam totalnie spięta, zdarza mi się (wam
też?), że film jest tak sztuczny, że ta nienaturalność i sztywność sprawia, że
czuję się aż nieswojo. Generalnie po seansie czułam się zmęczona i znużona. Ale
muzyka na duży plus – fajna, oryginalna, tworzyła klimat.
Rozumiem ironiczne podejście do sprawy, ale jednak
reżyser poszedł o krok za daleko. Fajnie, że film opowiada o zwykłym człowieku,
że los (albo ktoś?) bawi się nim. Wiem, że trzeba brać z przymrużeniem oka. Rozumiem, że miało być bez dynamiki, ze skromnymi
dialogami i niedopowiedzeniami, że trzeba się zagłębić, ale moim zdaniem nie wyszło to na plus. Don
więdnie tak jak kwiaty, cukierkowe, różowe życie to już przeszłość i tak dalej – no i
spoko, ale dlaczego musimy dowiedzieć się tego po prawie dwóch godzinach,
bardzo nie chcę używać tego słowa, ale dobra muszę się wyżalić – nudy?
Podsumowuję, film nie jest absolutnie głupi, nie jest bez
sensu, ma przesłanie, trochę się nagłowimy, reżyser się nami bawi. Bill Murray
nie pasował do końca do roli, ale i tak wywiązał się najlepiej jak mógł.
Ostatnie 15 minut było najlepsze, podobało mi się, a w ostatniej scenie szczerze się zaśmiałam, no i muzyka –
ciekawa i powtórzę się tworząca klimat. Jeszcze jedno chciałam napisać - drażniły
mnie pewnie nieścisłości, dużą część filmu facet siedzi na kanapie, nie ma nic
do roboty, ale spóźnia się na spotkanie z sąsiadem. Takie trochę głupie, ale
zauważyłam kilka takich nielogicznych wydarzeń. Wolne tempo, zabawna przewrotność i osobliwe piękno dla osób z dużą wrażliwością - dla mnie powtórzę się to wszystko jednak o krok za daleko. Pomysł dobry, wnioski, że się nachodził i nic nie załatwił jak to w życiu bywa dobre, ta cała przewrotność fajna, ale wykonanie słabe - nudy. Film się wlecze i wlecze, a na
koniec… no właśnie, co na koniec? A to już każdy sobie odpowie.
Odniosę się jeszcze do czyjejś wypowiedzi z Filmwebu "film może nudzić, jeżeli nie uchwyci się tego, co w nim najistotniejsze". Mi się wydaje, że uchwyciłam co reżyser chciał przekazać i rozumiem, że jest to wszystko bardzo przewrotne, ale nie zmienia to faktu, że tak - film jest po prostu nudny.
Odniosę się jeszcze do czyjejś wypowiedzi z Filmwebu "film może nudzić, jeżeli nie uchwyci się tego, co w nim najistotniejsze". Mi się wydaje, że uchwyciłam co reżyser chciał przekazać i rozumiem, że jest to wszystko bardzo przewrotne, ale nie zmienia to faktu, że tak - film jest po prostu nudny.
Jak ktoś się zdecyduje obejrzeć, to czekam z niecierpliwością
na opinie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz