Oscarowe kino – „Mała Miss”



dramat/komedia
oryginalny tytuł: Little Miss Sunshine
rok: 2006
reżyseria: Jonathan Dayton, Valerie Faris
scenariusz: Michael Arndt


Z okazji zbliżającej się gali rozdania Oscarów postanowiłam przejrzeć filmy wyróżnione tą nagrodą w zeszłych latach. Szukałam jakiegoś komediodramatu, który przeszedł mi koło nosa niezauważony i wybrałam „Małą Miss”. Wybór okazałam się trafny, a film okazał się perełką. Pod płaszczem prostego, lekkiego i zabawnego kina drogi znalazłam kilka złotych myśli, czyli prosta jak drut historia przedstawiona w nietuzinkowy sposób.

Siedmioletnia Olive (Abigaile Breslin) zostaje zakwalifikowana do konkursu piękności. Cała rodzina musi więc wybrać się wraz z marzącą o wygranej dziewczynką w spontaniczną podróż do Kalifornii. Jej rodzice, czyli Sheryl (Toni Collette) i Richard (Greg Kinnear) twórca programu samodoskonalenia  „9 kroków do sukcesu”, którego ofiarą sam się stał, brat Sheryl – Frank (Steve Carell) wykładowca i niedoszły samobójca, brat Olivii – chwilowo milczący nastolatek Dwayne (Paul Dano) i narkoman, erotoman dziadek Edwin (Alan Arkin).


Zaczynając od postaci, fajne jest zestawienie przeciwnych poglądów. Richard, który uważa się (a przynajmniej bardzo chce się uważać) za człowieka sukcesu tworzy wokół siebie w pewien sposób złotą klatkę. Nie przyjmuje krytyki, nie dopuszcza do siebie żadnych negatywnych energii i będąc z dala od wszelkich ciemnych mocy skupia się tylko na celu. Frank twierdzi, że to właśnie cierpienie kształtuje człowieka. Generalnie postaci są barwne, ale szczególnie zaplusował u mnie Steve Carell. Jest lubiany przez chyba większość widzów, na ekranie zawsze przyjemny i taki „normalny” (wręcz przeciętny), dlatego najczęściej dobrze wpasowuje się w role pospolitych facetów , ale tutaj zrobił znacznie więcej niż 'wpasował się' - był świetny. Idealnie obsadzony i od tego filmu będę darzyć go jeszcze większą sympatią. 

Wyżej wspomniałam o konkursie piękności, dążeniu do celu, samodoskonaleniu. Takich tematów właśnie dotyka „Mała Miss”. Mimo, że akcja kręci się pozornie wokół podróży rozklekotanym vanem na wybory miss, to tak naprawdę ten barwny film jest zgrabną i przyjemną krytyką gonitwy za sukcesem. Uczy dystansu, akceptacji (siebie i innych), ale i zdrowego podejścia do życia. W uroczy, wręcz rozbrajający sposób przedstawia poważne problemy komicznych postaci, co jest świetnym połączeniem, a całość zabawna, pokrzepiająca i pouczająca.


Kwintesencją wyścigu szczurów są kulisy wyborów miss. Kilkulatki z makijażem który wydaje się ważyć więcej niż one same, rzęsami niczym pióra strusia, opalenizną ze sprayu, zbliżone wyglądem do Dolly Parton. A propos tego dążenia do bycia „idealnym”: Dziadek – narkoman, erotoman – przegrany? Wręcz przeciwnie. To on jest najbardziej wyluzowany i najszczęśliwszy, a przy tym wspiera rodzinę, pomaga słowem i nie tylko (czasem nawet przypadkowo, ale jednak).

W filmie znajdziemy kilka scen z na pozór krótkimi i w całym tym biegu i zwichrowanej podróży nieszczególnie istotnymi wypowiedziami bohaterów, które niosą różne przesłania. Mocno w pamięć zapadła mi niby prosta, ale poruszająca na swój sposób scena, gdy Olive na co dzień szczęśliwa, ambitna i nieugięta nagle pozwala sobie na chwilę słabości i okazuje się, że hasła, które tak automatycznie, że aż bezmyślnie wygłasza jej ojciec (według niego w dobrej wierze) nie przechodzą obojętnie koło dziewczynki. Obnaża to pewną nieświadomość rodziców, bo to dziecko jest cały czas obok i cały czas słyszy, ale nie tylko słyszy, ale chodzi o to, że obserwuje, analizuje i myśli. A że jest osobną jednostką to nie wchłania i nie zapamiętuje wszystkiego w takiej formie w jakiej jest to podane, ale odbiera na swój sposób i trzeba mieć to na względzie i szanować.

Za reżyserię odpowiedzialne jest małżeństwo, 
duet Jonathan Dayton i Valerie Faris, którzy na co dzień reżyserują teledyski (ja znam tylko te RHCP, tak przy okazji - bardzo udane). Jak widać duży ekran jest tym co także im dobrze wychodzi. Drugim ich filmem jest „Ruby Sparks” z 2012 roku, który został również pozytywnie przyjęty, chociaż nie aż tak jak „Mała Miss”.

Utrzymany w dość szybkim tempie film Bez moralizowania przypomina o istotności rodziny, a przy tym wszystkim jest bardzo, bardzo ciepłą komedią z wyjątkowo barwnymi postaciami. No i możesz jeść lody lub nie i to dlatego, że nie to jest lepsze o czym ktoś mówi, że jest lepsze, tylko to co się komu podoba. Ta niedoskonałość człowieka jest piękna.

Jeśli podobają wam się takie klimaty to pisząc recenzję nasunął mi się pod kilkoma względami podobny film „Pociąg do Darjeeling” (recenzja TUTAJ), gdzie też mamy do czynienia z podróżą podczas, której rodzina dociera się i też jest to dobry komediodramat (w mojej opinii nawet lepszy).

7 komentarzy:

  1. Uwielbiam "Małą Miss"! Za humor i za traktowanie spraw ważnych z dystansem i przymrużeniem oka. Cała obsada spisała się na medal, a do filmu ciągle chce sie wracać. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem fanem Małej Miss:) Faktycznie mamy tutaj kolekcję barwnych postaci, z których każda na swój sposób może sobie zjednać widza. Humor i ciepło, to największe zalety tego filmu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Widziałam jakiś czas temu. Bardzo mi się podobał :) I tak jak Ty zwróciłam uwagę na świetną rolę Steve'a Carella. Nie przepadam za Abigaile Breslin - tak aktorka od zawsze mnie irytuje, choć w tym filmie jakoś mniej. Pewnie nie raz do niego wrócę :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeden z moich ulubionych filmów :)

    OdpowiedzUsuń
  5. A ja dalej nie widziałem. Dobrze, że mam ferie to w każdej chwili mogę nadrobić Chyba nawiedzę w najbliższym czasie wypożyczalnie filmów :))

    OdpowiedzUsuń
  6. Oglądałam kiedyś, ale, wstyd się przyznać, po trzydziestu minutach wyłączyłam.

    Zapraszamy serdecznie do nas. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo dobry film. Świetnie skonstruowane postacie, świetne role aktorskie, humor, absurd... jest w nim wszystko, co lubię :)

    OdpowiedzUsuń