Melancholia – interpretacja, czyli co autor miał na myśli



Pseudofilozoficzny – nie przepadam za tym słowem. Wydaje mi się dość słabym argumentem przeciwko czemuś (w tym wypadku filmowi), można przy jego pomocy szybko skrytykować połowę produkcji i najczęściej jest używany w moim odczuciu w nie do końca prawidłowy sposób. A „Melancholia” jest tak naprawdę niespecjalnie złożonym filmem, o dwóch siostrach (jedna cierpi na depresję, a druga to w pełni normalna, przeciętna kobieta), które muszą pogodzić się z nadchodzącą śmiercią. Każda reaguje inaczej, bo są zupełnie inne, ale gdy ma nadejść najgorsze okazuje się, że w obliczu śmierci są takimi samymi jednostkami. Chociaż tak naprawdę nie jest to film o końcu świata tylko o melancholii i to chyba jedyna rzecz do zinterpretowania w tym filmie, ale tak naprawdę jest to podane na tacy, bo planeta, która ma uderzyć w Ziemię nazywa się Melancholia (bardziej wymownie się nie dało, przy okazji, bo może ktoś nie wie zanim depresja została nazwana depresją używano słowa melancholia). Żeby to wszystko było ładne i artystyczne, ogromną wagę przywiązano do zdjęć i muzyki, które dodały wyniosłości i (dla mnie) po prostu piękna, a z drugiej strony te elementy (plus wolne tempo) wielu osobom utrudniły lub uniemożliwiły pozytywny odbiór czy w ogóle odbiór filmu. No i to wszystko, to właśnie „Melancholia”.

Po filmie nie główkowałam starając się dopisać jak najwięcej do każdej sceny w filmie, wszystko co tu napisałam to po prostu moje myśli, uwagi, które same nasuwały mi się podczas seansu.

Od początku wiadomo, że film opowiada o końcu świata (przy okazji - co nie oznacza, że nie trzyma w napięciu), także spojlerów raczej nie będzie, ale jak ktoś nie widział chyba lepiej nie czytać, bo możliwe, że wtedy zapamiętacie moją interpretację i film będziecie oglądać oceniając moim okiem i ciężko będzie spojrzeć na niektóre wydarzenia inaczej, a szkoda marnować okazję na zabawę wyobraźnią i filmem. Rozebranie takiego filmu na czynniki pierwsze kradnie mu trochę tej całej magii, ale pomyślałam, że dla niektórych może być to pomocne i chętnie zapoznam się z innymi spostrzeżeniami.
W pierwszej części filmu oglądamy ślub pierwszej z sióstr – Justine. Wyczytałam, że w innych filmach (nie wiem – nie widziałam) von Trier również tworzy kobiece postaci częściowo na podstawie samego siebie. Tutaj to właśnie Justine została obdarzona cechami reżysera. Bardzo wrażliwa kobieta cierpiąca na depresję, która chciałaby najnormalniej w świecie żeby wszystko się ułożyło. Chce wrócić do normalności, chce stabilizacji i poszukuje tego wychodząc za Michaela. Jak normalna osoba wziąć ślub, być szczęśliwą, założyć rodzinę. Jednak już na przyjęciu okazuje się, że nie daje rady (zresztą rodzice i inni jej niespecjalnie pomagają). Kiedy jest sama z sobą, kiedy może być z sobą szczera i wsłuchać w swoje myśli rozumie, że nie da rady. Po prostu nie da rady. Wesele to jej ostatnia próba życia jak wszyscy. Uśmiechnięta, sympatyczna, jednak to ją przerasta, bo w głębi wie, że to nie jest to, a wesele to jedna, wielka szopka. Justine chce czegoś innego, prawdziwego, czegoś co naprawdę będzie czuła całą sobą, a wesele z udawaną życzliwością i wesołymi tańcami na zawołanie to nie dla niej. Ona wierzy w to co jest prawdziwe i kiedy odczuwa emocje całą sobą, emocje, których sobie nie narzuca (jak szczęście na weselu) wtedy jest w zgodzie z sobą. Zresztą w cierpieniu, które wciąż odczuwa jest coś prawdziwego - wtedy wie, że jest, że żyje, bo czuje naprawdę.

Von trier stara się pokazać i przybliżyć innym wrażliwość niektórych ludzi (takich jak on), pokazać, że odczuwają „bardziej”, czują więcej, często widzą więcej (tutaj poszedł dużo dalej - Justine zna nawet liczbę fasolek i generalnie obdarzona jest nadprzyrodzonymi mocami). Dokładnie obserwują i lepiej dostrzegają piękno, dlatego to wszystko jest takie wizualnie piękne (natura, malarskość). Widziałam wiele pytań: „o co chodziło z Justine?”, „czemu się tak zachowywała?” itp. Ludzie nie rozumieją, że Justine nie miała złego humoru, nie ”strzeliła focha” czy nie wybrzydzała tylko była chora. To, że zrobi coś co (teoretycznie) sprawia, że uśmiech pojawia się na twarzy, to, że ma przy sobie osoby, które się o nią martwią niczego nie zmieni, bo jest chora i z tego też powodu nie weźmie się „w garść”. Lars dobitnie pokazuje taką samą bezradność człowieka podczas choroby jak podczas zagłady. Depresja (czy „deprecha” jak to się teraz używa) to nie jest zły wieczór, bo w pracy coś akurat nie wyszło, bo pokłóciło się ze znajomym i hamujące auto poplamiło nam płaszcz. Nikt jej nie rozumie i dlatego Justine czuje się samotna. Claire dopiero, gdy zostaje sparaliżowana, gdy odczuwa coś silniejszego od niej, nad czym nie można zapanować (nadchodzącą katastrofę) zaczyna rozumieć po części siostrę.

Druga część zatytułowana jest Claire, imieniem drugiej z sióstr – żony, matki, racjonalistki. Claire to przykład najzwyklejszej kobiety, która ma dom, rodzinę i niczym specjalnie się nie wyróżnia. Stara się żyć wedle planu, stąd zaplanowane wesele, potrzeba panowania nad wszystkim – przeciwieństwo Justine. W tej części Justine daje się „ponieść”, przestaje grać, jest sobą, godzi się z chorobą, poddaje się planecie, czuje się wolna i szczęśliwa, po części wyzwolona. Samoakceptacja, wreszcie lekkość bytu, odarta z fałszu, ze złudzeń (i ubrań). Tylko Justine i natura, no i Melancholia. Claire trochę dłużej „walczy”, lecz w końcu (tak jak Justin w pierwszej części olewa weselny cyrk i poddaje się Melancholii) daje za wygraną, poddaje się fali marazmu i oczekuje. Justine mimo strachu wie, może być to dla niej zbawieniem, ukojeniem i ucieczką od cierpienia. Dlatego też mamy tu (niedorzeczne), ale happy end – ulga, pogodzenie się, zrozumienie. W tej części Justine dzięki swojej obojętności zachowuje zimną krew i to ona opiekuje się dojrzalszą siostrą. Planeta raz się cofa, lecz potem wraca (tak jak jej choroba) i tak samo niszczy. Film to jedno wielkie studium depresji. Także Justine godzi się z tym, że zostanie pochłonięta i czeka na Melancholię. Poddaje się temu. Zresztą od początku widzimy więź między bohaterką, a planetą. Melancholia to nie tylko planeta, tylko choroba, zresztą film to etapy depresji (a zarazem etapy pogodzenia się ze śmiercią). Gdy obie siostry czują się już „wyzwolone” zostają same ze swoimi emocjami, gdy nie ma już nic - widzimy zjednoczenie sióstr. W pierwszej części „poddanie się” na weselu, potem w szerszym wymiarze – katastrofy. Cały czas skaczemy między tematem depresji, a końca świata – naprawdę świetne porównanie.
Pierwsza część opowiada głównie o Justine (chorej), a druga o Claire (zdrowej). Von Trier w ten sposób pokazuje nam różnice w odbiorze, pojmowaniu świata przez osobę zdrową i chorą i generalnie różne postawy w ekstremalnej sytuacji i kolejne etapy „godzenia” się z nagłą śmiercią. Przez to obnaża ludzką naturę, rozbiera ludzi i zostawia tylko z ich emocjami (osoba, która ma wszystko i która nie ma nic). Chory czuje ze nie ma nic do stracenia, a zdrowy ma. To taka fantazja, że wszystko się kończy. Von Trier bawi się pokazując co by było, gdyby okazało się, że to wszystko co nas otacza ma zniknąć, tak nagle, tak po prostu. Przy okazji trochę wyśmiewa ludzi, wesela, obliczenia, siłowanie się na racjonalność – co to wszystko jest warte? Ciekawe co macie tak naprawdę? Kpi też trochę z nauki (śmierć męża Claire).

A może planeta Melancholia to nie tylko porównanie do depresji, która tak samo niszczy, ale i symbol wszelkich nieszczęść (zło świata to historie na weselu, chłopak, który nie spłaci kredytu, zdrada męża, matka, która psuje spotkanie). Jak pisałam wcześniej von Trier bawi się człowiekiem, pyta co to wszystko jest warte, ale i pokazuje, co sami sobie ludzie potrafią zrządzić (samozagłada? – to trochę jak przy nieleczonej depresji, która może się zakończyć samobójstwem).

Film ma w sobie coś takiego, że go strasznie lubię.  Nie potrafię go bronić i argumentować czemu jest dobry, bo albo komuś leży albo nie. Mi spodobało się to ciekawe połączenie tematyki depresji z science-fiction, spodobały mi się piękne zdjęcia, kolory, wyborne kadry, świetnie ujęty ten cały niepokój, metafizyczność, Kirsten Dunst i nastrój (wręcz stan), w którym się jest podczas seansu. Często czytałam, że jest męczący – dla mnie wręcz przeciwnie. Oglądając go nie siedziałam cała napięta z wbitym w ekran wzrokiem, tylko kompletnie zrelaksowana, podziwiałam to jak obraz. Jest po prostu piękny. Ta metafizyczność połączona z przyziemnymi problemami i szczerymi, do szpiku kości prawdziwymi emocjami człowieka (m.in. panika w drugiej części filmu). Co jeszcze? Wszechobecny naturalizm, chociaż czytając o innych jego filmach to tutaj w niewielkim stężeniu. Całość jest jak piękny obraz. Wspaniała malarskość, piękna natura, wszystko bardzo poetyckie, oniryczne  - wizualne cudo.

Czytałam w wywiadzie z von Trierem o jego inspiracjach. Nie będę ukrywać,  że sama zauważyłam tylko jedno nawiązanie, do obrazu „Ofelia”, który możecie zobaczyć obok (trudno nie dostrzec nawiązania do tego dzieła). Oprócz tego dowiedziałam się też o kilku innych nazwiskach, których dzieła wpłynęły na powstanie Melancholii, m.in.: Andrei Tarkovsky, Michelangelo Antonioni, Ingmar Bergman, Pieter Bruegel. Obrazy, cechy i postawy z Romantyzmu, indywidualizm, wnętrze człowieka, bunt, natura, zimne kolory– najlepszym wyborem musiał być Wagner.
To ciekawa wizja, wariacja na temat końca świata, tego jak zachowują się ludzi i ile nasze życie jest warte połączona z tematem depresji (w tej roli wielka, zbliżająca się planeta). Romantyczne i smutne tak, że aż pięknie.

11 komentarzy:

  1. Nie lubię von Triera, nie lubię jego poetyki. Co prawda Melancholię doceniłem i to bardzo. Powaliła mnie klimatem. I chyba sam klimat wystarczył, żeby mnie oczarować. Bo treści jestem przeciwny. Zakończenie pozbawione jakiejkolwiek nadziei, w sumie dla mnie to film o niepodejmowaniu żadnej walki (nawet jeśli nic by ona nie przyniosła, bo przecież bohaterowie są w sytuacji bez wyjścia - ale tylko patrząc z punktu widzenia podstawowej treści, w kontekście zderzenia z planetą, bo pod przykrywką tego mamy obraz przytłaczającej depresji, z którą bohaterowie też nie podejmują walki). Żałosny obraz poddawania się. A jednak w jakiś sposób zrobił na mnie wrażenie. Także ze wszystkim mogę się zgodzić, ale nie z tym, że film był piękny. Moim zdaniem prócz samej estetyki obrazów, nic w nim pięknego nie ma. Generalnie film wpisuje się w twórczość von Triera, której - jak wspomniałem - nie lubię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jedyny film von Triera jaki widziałam, o innych czytałam/słyszałam i mnie kompletnie nie ciągnie, ten obejrzałam ze względu na Dunst i przypadł mi do gustu. To, że w tym filmie nikt nie podejmuje walki jest prawdą, aczkolwiek ja akurat patrzę na to inaczej, nie odczułam tego braku nadziei, ale to już każdy zależnie od charakteru odbiera, niektórych może irytować ta bezradność to racja :) Ale cóż, dlatego ten film jest taki fajny, bo widz dostaje bardzo szerokie pole do popisu (interpretacji itd.).

      Usuń
    2. A mnie się bardziej podoba reszta twórczości tego reżysera, na która trafiłem zupełnie przypadkiem, bo pewnie inaczej bym się za nią nie zabrał z tych samych powodów co Ty ;)a tak jestem bogatszy o nowe doświadczenia, obrazy.

      Usuń
  2. Wydaje mi sie,że określenia pseudofilozoficzny czy pseudointelektualny sa używane w przypadku filmów nierozumianych i tak faktycznie jest z Melancholią,słyszałam bowiem i takie przymiotniki opisujące ten film.
    Ten obraz albo sie podoba albo nie,albo sie go rozumie(ogarnia) albo nie.Nie slyszałam jeszcze opini,że może być.Tobie udało sie niesamowicie przejrzyście wyjaśnić o co w tym filmie chodziło i dlatego mam nadzieję,że Twoja recenzja trafi do wielu odbiorców...

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Film pseudofilozoficzny czy pseudointelektualny to taki, który albo siłuje się na bycie "lepszym" niż jest albo bardziej "inteligentny" niż może się wydawać.Film nierozumiany to po prostu film, którego ludzie nie rozumieją. Mylenie tych terminów chyba jest główną cechą zapaleńców, którzy kochają "Źródło" i inne temu podobne twory.

      Melancholia nie jest pseudofilozoficzna czy "pseudointelektualna". Ten film nie sili się, żeby być czymś więcej, on po prostu taki jest. To obraz, wyrwany z płótna i tak mamy go odbierać. Nie więcej, nie mniej.

      Generalnie planeta - Melancholia, planeta, to melancholia, która uderza w ludzi. To nie Justine jest chora, tylko Claire. Dlaczego Claire? Bo żyje w kłamstwie. Próbuje ukryć swoje wnętrze, swoje prawdziwe "ja", jednocześnie doprowadzając się do "katastrofy". Justine jest jedyną wygraną w tej grze - nie dała się omamić.

      Usuń
  3. Dziś w /kocham kino/ bedzie *Melancholia*, nie przegapię, jakby nie było temat mnie dotyczy [niestety]. Podoba mi się to, że film wymaga od odbiorcy jakieś interpretacji, porównam sobie wrażenia i interpretacje po seansie ...

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo ciekawa interpretacja :)
    Mnie ten film przytłoczył, gdy go oglądałam w kinie. Jednak cieszę się, że go widziałam, mimo że w żaden sposób na mnie nie podziałał. Do twórczości von Tiera potrzebuję chyba jakiegoś klucza.

    OdpowiedzUsuń
  5. Po ponownym obejrzeniu filmu wczoraj w TV muszę przyklasnąć Twojej interpretacji - jest treściwa i w pełni oddaje to co widzimy na ekranie. Od siebie dodałbym, że Justin oczekując na katastrofę wyglądała na spokojną, żeby nie powiedzieć wewnętrznie szczęśliwą, w przeciwieństwie do swojej spanikowanej siostry chcącej żyć dalej. Może to obrazować w jaki sposób osoby w depresji traktują śmierć - czyli jako ukrócenie ich męki, cierpień, natomiast zdrowa osoba jak siostra Justine chce żyć dalej nie mogąc pogodzić się z nadchodzącym jej końcem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, bardzo mi miło:) Ja zdążyłam wczoraj na końcówkę. Pod wszystkim co napisałeś oczywiście też się podpisuję, dokładnie jak pisałam to dla niej zbawienie i ucieczka od cierpienia (nie ma nic do stracenia). Właśnie zapamiętałam, ze wczoraj kiedy Claire mówi do Justine, że dla niej to wszystko jest takie łatwe, kiedy zakłada się zawsze najgorsze i Justine jej przytakuje, że "czasem łatwo być mną".

      Usuń
  6. W moim odczuciu film jak najbardziej zasługuje właśnie na miano pseudofilozoficznego i przeintelektualizowanego. Niestety domeną von Triera jest właśnie kręcenie filmów o nie do końca zrównoważonych niewiastach. Justine prędzej określiłbym jako osobę z chorobą dwubiegunową niż z depresją. Nie zgodzę się też ze stwierdzeniem, że Justine jest osobą wrażliwą. Osoby wrażliwe cechuje duża doza empatii - co zatem miał oznaczać szybki numerek z przypadkowym facetem na polu golfowym? Przecież takie zachowanie to szczyt egoizmu i wielka krzywda dla człowieka, został oszukany przez udawane uczucie. Von Trier odcina kupony, ale ile można jechać na jedno kopyto (wariatka + pipowaty facet + robaki + zwolnione tempo)?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W filmie z tego co pamiętam pokazane są 2 dni? Nawet niecałe. Według mnie aby dostrzec chorobę dwubiegunową trzeba by obserwować znaaaaaacznie dłuższy okres czasu. Nie miałam chwili zastanowienia, że w przypadku Justine mogłoby być to coś innego niż depresja, ale to moja opinia. Uważam też, że w nadmiernej (wręcz niezdrowej) wrażliwości w niektórych przypadkach jak najbardziej jest coś egoistycznego ze względu na często nadmierne skupienie się na swoich emocjach. Zresztą jak pisałam w tekście, depresja nie jest cechą, a chorobą, więc po części oddzielam to od charakteru. Na podstawie jak to ładnie napisałeś "szybkiego numerku z przypadkowym facetem na polu golfowym" można by stwierdzić, że Justine była (i tu użyć niecenzuralnego słowa) czy też innych przymiotników opisujących jej charakter, ale to jest choroba, po prostu, więc nie wiem czy wrażliwość lub jej brak ma tu coś do rzeczy.. To był pierwszy film von triera jaki widziałam, dlatego też nie podpisuję się pod ostatnim zdaniem i nie podzielam tej opinii gdyż coś takiego widziałam po prostu pierwszy raz i bardzo mi się spodobało. Jakiś czas temu obejrzałam drugi film "Przełamując fale" i mniej, ale też mi się spodobał i nie czułam się znudzona podobieństwami, chociaż do reszty jego twórczości zupełnie mnie nie ciągnie.

      Usuń