oryginalny tytuł: London Boulevard
rok: 2010
reżyseria: William Monahan
scenariusz: William Monahan
O tym filmie nie miałam zamiaru pisać, bo był wyświetlany (bez
sprawdzania napisałam „dobre parę lat temu”, bo już mało kto o nim pamięta
przez co miałam wrażenie, że trochę już ma, a tu jednak całkiem nowy) 3 lata
temu, przeszedł bez większego echa i nie spodziewałam się, że będzie w ogóle o
czym pisać. Okazało się, że nie tylko opiszę film w kilku słowach na facebooku,
ale poświęcę mu nawet recenzję. Nie wiem co się dzieje, ale ostatnio
co sięgnę po produkcje uważane za te co powinno się znać, poważane i świetne
trochę mnie zawodzą, a co obejrzę film, który od dawien dawna odkładałam, bo
miał opinię średniaka pozytywnie mnie zaskakuje. Tak właśnie się stało z
„Londyńskim bulwarem”, który jest reżyserskim debiutem nagrodzonego Oscarem za scenariusz do "Infiltracji" Williama Monahana.
Kryminalista Mitchel (Colin
Farrell) po wyjściu z więzienia stara się zmienić swoje życie. Zatrudnia się
jako pomoc i ochroniarz u zagubionej gwiazdy kina Charlotte (Keira Knightley - przegląd jej ról tutaj). Niestety koledzy nie
dają mu o sobie zapomnieć. Chcąc nie chcąc wplątuje się w interesy
bezwzględnego Ganta (Ray Winstone). Mitchell
w między czasie musi też opiekować się swoją nieodpowiedzialną siostrą (Anna Friel) oraz mieć oko na
zaprzyjaźnionego bezdomnego. Mimo, że stara się kontrolować pokłady agresji (które aż czuć od niego nawet gdy dosłownie tylko sobie stoi), pomagać wielu osobom i panować nad swoim życiem jednocześnie mając cały czas dużo na głowie, w końcu i tak musi pójść drogą, którą chciał ominąć. Niestety mimo starań lawina zdarzeń zmusza mężczyznę
do wzięcia spraw w swoje ręce, w czym pomaga mu barwny, wiecznie naćpany Jordan
(świetny David Thewlis). Cała
historia jest obficie zakrapiana, gdyż londyński bulwar jest miejscem, w którym ciężko poradzić sobie nie sięgając po szklankę whisky, a przemoc i inne patologie są tu na porządku dziennym.
Nakręcony na podstawie książki Kena
Bruena „Londyński bulwar” oparty jest w większości na schematach, jednak
zlepionych w taki sposób, że tworzą one całkiem oryginalne kino. W produkcji można zauważyć ogromną inspirację filmami noir, dlatego też taka
specyfika filmu sprawi, że nie wszystkim przypadnie jego styl do gustu. Nie
wszystko idzie gładko, nie wszystko jest dopracowane, chwilami brakuje jakiegoś "kopa", ale coś sprawia, że
i tak pozytywnie się wyróżnia. To jeden z tych „albo kupujesz koncepcję albo nie”,
chociaż może reżyser powinien był pójść pół kroku dalej i stworzyć jeszcze
bardziej przerysowany i trochę mroczniejszy świat?
Soundtrack jest rewelacyjny. Po prostu klasyka. Tym co znają się na dobrej muzyce polecam
nawet jak nie chce wam się oglądać filmu ;) Piosenki same w sobie są świetne,
ale to nie wszystko. Gdyby ktoś mi powiedział, że takie zespoły będą pasować do
takiej produkcji nie uwierzyłabym. Jednak w praktyce wyszło genialnie. Soundtrack
jest na tyle świetnie dobrany i wkomponowany, że nadaje wręcz ton całemu
filmowi. Dlatego też nie tylko sama obecność kilku fajnych brzmień sprawia, że
produkcja plusuje, lecz dzięki nim cały odbiór filmu jest znacznie lepszy, bo
budują niesamowity klimat. Nie będę ukrywać, że jak jeszcze usłyszałam Kasabian
to już w ogóle byłam w siódmym niebie. Niżej wrzucam 2 piosenki, jest więcej
tak samo dobrych.
Keira nie miała wystarczając dużo czasu na ekranie, by stworzyć bardziej
złożoną postać, zresztą podejrzewam, że o to chodziło. Stosunkowo mało czasu
poświęcone jest relacji gwiazdy i Mitchela. Wątek gangsterski powoli, powoli
się rozwija i dlatego też osobiście wymieniłabym dosłownie ze 2 sceny na
dodatkowe sceny z Keirą. Generalnie występuje dość dużo bohaterów i
nie starczyłoby czasu na pochylanie się nad wątkiem miłosnym. Zresztą to
Mitchel miał być tym głównym punktem filmu i był, zresztą bardzo mocnym punktem.
Mimo, że jakaś wspaniała istota na filmwebie (której najchętniej
podrzuciłabym pod próg domu anonima z zakończeniami wszystkich filmów, przy których ma
kliknięte „umrę jak nie obejrzę”) uraczyła mnie po części zakończeniem w
pierwszym temacie to film i tak mnie zaskoczył! Także końcówka również na duży
plus. Generalnie druga połowa filmu jest świetna, a ostatnie 20 minut ogląda się już
jednym tchem. Robi się bardzo dynamicznie i wręcz elektryzująco.
Mimo kilku rzeczy, które można by reżyserowi zarzucić film po prostu
mnie oczarował. Po pewnym czasie oglądania przechadzającego się po Londynie Farrella możecie być znużeni i obudzić się 20 minut przed końcem, jednak ja najzwyczajniej wkręciłam się w tą historię. Widziałam wiele porównań do filmów Guy’a Ritchiego. Niestety
widziałam tylko jeden jego film, możliwe, że gdybym widziała więcej oceniłabym
jak wiele osób „Londyński bulwar” jako słabszą stylowo wersję, ale, że chyba
pierwszy raz zetknęłam się z tego typu produkcją oceniam ją całkiem wysoko (po obejrzeniu go jeszcze kilka razy świadomie moge napisać, że jest rewelacyjny i należy do zacnego grona moich ulubionych;). Współczesny film zainspirowany trochę latami 40' trochę 60' z muzyką z tego późniejszego okresu. Nie
będę udawać, że nie zwróciłam też na to uwagi i wspomnę, że Farrell w roli anioła stróża wszystkich prezentował się
rewelacyjnie ;) A tak poważnie jego kolejna bardzo dobra rola, o Keirze pisałam
więcej, to nie ona miała się wyróżniać, a w tych kilku scenach bez zarzutu. Do
tego wszystkiego szczypta czarnego humoru, dużo brutalności i powstało osobliwe
i wciągające kino z powtórzę reeewelacyjnym soundtrackiem. Londyn, klasyczny rock, kryminał, wątek miłosny, szybkie tempo, stylowe zdjęcia i inspiracja noir - czego chcieć więcej?
Mnie właśnie te niektóre wytarte schematy znudziły, bo ile razy można zachwycać się tym samym ;) Przyznaje, że soundtrack co najmniej dobry - no i zakończenie było warte zapamiętania i odnotowania. Jednak wg mnie to są jedyne większe atuty tej produkcji - dlatego parę lat temu wystawiłem 6/10 ;)
OdpowiedzUsuńZgadzam się - soundtrack super (stałe miejsce na mojej playliście), ale poza tym film mnie strasznie wynudził. Mam wrażenie, że historia mogła być lepiej opowiedziana, ale coś twórcy po drodze się pogubili....
OdpowiedzUsuńDokładnie, to główny zarzut, po prostu mogła być lepiej opowiedziana, ale jak napisałam film miał to "coś" co mnie akurat oczarowało (klimat, Farrell, muzyka?), że przymknęłam na to oko ;)
UsuńLubię angielskie kino jednak w tym filmie czegoś brakowało...może własnie tej angielskiej iskry...tego czegoś.Sam scenariusz czy realizacja nie są złe,ale do filmów Guya Ritchego to Londyńskiemu bulwarowi dużo brakuje.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Widziałam ten film ponad rok temu. Czytałam o nim same świetne recenzje, a oglądając go męczyłam się niemiłosiernie. To, co z nim kojarzę to papierosy w każdej scenie, przekleństwa co drugie słowo (czyli wybitne dialogi) i jeden wyraz twarzy Colina Farrella przez cały film. Dla mnie jedynym mocnym punktem była rola Davida Thewlisa.
OdpowiedzUsuńNo cóż facet miał taki zamysł, też na pewno musiał się trzymać do pewnego stopnia książki, a jako fan brutalnych kryminałów, stworzył taki właśnie pastisz z nadmierną ilością przekleństw :) Specyficzne kino i tyle.
UsuńRównież ominąłem, nawet całkowicie zapomniałem o jego istnieniu. Zapiszę sobie na liście chociażby ze względu na Knighltey, którą naprawdę lubię :) Liczę, że będę tak samo zachwycony :) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń