"Django" - recenzja

western
oryginalny tytuł: Django Unchained
rok: 2012
reżyseria: Quentin Tarantino
scenariusz: Quentin Tarantino

Tarantino czuje, że nie musi nikomu niczego udowadniać, pozwolił sobie pokazać w tym filmie wszystko na co miał ochotę i poleciał po bandzie. Czy przesadził, zaczął parodiować samego siebie i po części powtórzył klimat z „Bękartów wojny”? Może. Ale mi nadal się to podoba. Zresztą częściowo wytłumaczeniem może być to, że „Django” to drugi film z trylogii zemsty Quentina Tarantino, więc było to zapewne zamierzone, a czy komuś się to podoba czy nie to już inna sprawa. Dla mnie mimo, że „Bękarty..” może w niektórych aspektach wypadają lepiej (są do przodu jako, że w "Django" oglądamy częściowo ich powtórkę) to podsumowując ten drugi jest w moim odczuciu znacznie lepszy. Tak wielkiej jednej krwawej jatki chyba jeszcze nigdy nie widziałam. W pewnym momencie z założonymi za głowę rękoma i ucieszona wręcz delektowałam się tym. Brzmi dziwnie, ale tak było. To chyba jeden z tych elementów, który najbardziej zapada w pamięć i przy wspominaniu produkcji o tym będziemy sobie przypominać. Ale nie martwcie się - nie tylko o tym.

To o czym tyle się mówiło, czyli obsada. Zacznę od tego, o którym chyba najmniej się mówi mimo, że to on jest tytułowym bohaterem. Miał trochę świetnych scen, ale generalnie po prostu nie czuję się usatysfakcjonowana grą Jamiego Foxxa. Zresztą coś jest na rzeczy, skoro wszyscy komentują występ Waltza, DiCaprio i Jacksona. Czegoś mu zabrakło? Nie pasował do roli? Po prostu nie uniósł tego? Sama nie wiem. Ale niewątpliwie mimo kilku porządnych momentów jest jakiś zgrzyt w odbiorze jego bohatera. Chyba nikomu nie trzeba już udowadniać, że DiCaprio jest genialnym aktorem. Był baardzo dobry, ale kurcze.. Niestety po tym jak widziało się np. „Całkowite zaćmienie” gdzie daje nieziemski popis, a miał tam dopiero 20 lat to oczekuje się, że rozniesie kosmos. Jednak stworzył wspaniałą postać, którą zapamiętamy, ale został mi taki malusieńki niedosyt. Jednak nadal uważam, że obsadzenie go było bardzo dobrym pomysłem i idealnie pasował do roli. Jest taką perełką czy wisienką na torcie tej produkcji. No i oczywiście król, który stworzył ten film i do którego należy ten film - Christoph Waltz.

Powrócę do podobieństw filmu z „Bękartami wojny”, które niezależnie od tego czy zamierzone czy nie, może nie to, że mi przeszkadzały, ale było by dobrze gdyby nie było aż tak czuć tego podczas seansu. Znowu mamy ludzi, którzy z nieskrywaną przyjemnością zajmują się załatwianiem tych złych. Znowu mamy historię przy stoliku, gdzie przez cały czas czuć napięcie i tylko czekamy aż wyda się kim są naprawdę bohaterowie i zacznie się rozpierducha. Mamy oczywiście zemstę. Znowu kończy się masakrą, a potem wszystko płonie. Podobieństwa można też wyczuć w generalnie atmosferze, stylu, niektórzy mówią też o postaci, którą stworzył Waltz. Wszystkie te podobieństwa nie są dla mnie wadą, ale też na pewno nie atutem. Myślę, że dobrze o nich wiedzieć przed seansem.

Do czego się przyczepię? Wiecie, w „Pulp Fiction” miało się wrażenie, że każde słowo wypowiedziane przez bohaterów było przemyślane wcześniej latami. Tutaj mamy trochę takiego ot co gadania. Może zabrakło jeszcze chociaż jednej takiej sceny, którą wspominałoby się jak rozmowę Ku Klux Klanu. Jeszcze ewentualnie Django wypruwający flaki w rytmie hip-hopu może zostać zaliczony do scen z "tym czymś", także to nie jest produkcja, którą można będzie potem nazwać kultową, ewentualnie to będzie ta z największym rozpierdzielem na końcu.

Ciekawi mnie tylko czy Tarantino zamierza zagłębiać się w tego typu twórczość czy spróbuje też zrobić coś gdzie będzie odrobiny mniej zabawy gatunkami i kiczem, o czym będziemy mogli mówić i pamiętać przez kolejne 10 lat i które będą miały wpływ na kulturę (chociaż to już chyba pobożne życzenie). Na razie Tarantino nie pokazuje niczego nowego, nie zaskakuje i nie napisał kultowych tekstów. A tak pozytywnie podsumowując, bo w końcu jest to film bardzo dobry - po prostu świetnie się bawiłam! Mimo, że film oglądałam na nocy kina i zaczął się o 4 rano Tarantino nie stracił mojego zainteresowania ani na chwilę. Tak absurdalnie i tak z jajami chyba jeszcze u niego nie było. Jest pewne, że dawno nikt nie utrzymał uśmiechu na mojej twarzy przez tak długi czas i co dla mnie chyba najważniejsze Tarantino przypomniał mi, że kino to rozrywka i dobra zabawna, a nie tylko wgłębianie się w psychikę postaci, przedstawianie problemów, tragedii i inne smęcenia. A tak w ogóle podobno w "Pulp fiction" ‘fuck’ zostało wypowiedziane 265 razy. Tutaj można zadać sobie pytanie, ile razy padło słowo „nigger”.

3 komentarze:

  1. Kultowa może i nie, ale ta produkcja przynosi całą masę zabawy :D "Django" jest bardzo dobrym filmem i nikt mi tego nie wyperswaduje ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Lubię tego reżysera, chętnie zapoznałabym się z tym filmem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam sie że Tarantino nie musi już nic nikomu udawadniać.Jest reżyserem który kręci kiedy chce,co chce,a widzowie i tak czekają...piszę widzowie,a nie fani,bo to wyjątkowe nazwisko przyciąga do kin róznych widzów np.tych,którzy na codzień takich filmów nie lubią....a to już zjawisko.
    Django ogląda sie jednym tchem/mrugnięciem to kolejny obraz,który pokazuje,że Tarantino jest nadal w formie,a czy teksty z Django wejda czy nie do masowego słownika to sie może okazać nawet...po latach.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń