oryginalny tytuł: Side Effects
rok: 2013
reżyseria: Steven Soderbergh
scenariusz: Scott Z. Burns
Wreszcie znalazłam czas na ten z góry przynajmniej dla mnie wyjątkowy
film. To w końcu ostatni film Soderbergha - wydarzenie dość istotne. Jeden z najbardziej wszechstronnych i
niedających się zaszufladkować reżyserów (czego dopełnieniem było chyba „Magic
Mike”) zrobił film tak samo nieoczywisty jak on sam. Po pierwszych dziesięciu minutach już czułam, że mam do
czynienia z produkcją na najwyższym poziomie. Myślałam sobie „kurcze, jest
niesamowicie”. Ogromny ładunek emocjonalny, krótkie sceny, po kilka słów, ciekawe
ujęcia, wszystko jakieś takie magnetyzujące - momentalnie się wciągnęłam. Po
kolejnych kilkunastu minutach film nadal utrzymywał się na poziomie 9/10 i
niestety nie utrzymał go do końca, kończąc jednak z mocnym 8, co oczywiście nadal jest całkiem satysfakcjonującym w stosunku do oczekiwań dla mnie wynikiem.
Emily Taylor (Rooney Mara) i Martin Taylor (Channing Tatum) są szczęśliwym małżeństwem. Poznali się gdy ona pracowała jako barmanka, w miejscu, gdzie on lubił wypić coś mocniejszego po pracy. Jej smutne i nudne życie zmieniło się dosłownie w bajkę, bo tak też po szybkim ślubie żyli. Jednak tak samo niespodziewanie i szybko co szczęście, nadeszło nieszczęście. Martin zostaje zamknięty na cztery lata w więzieniu za oszustwa finansowe. Gdy wraca łzy radości nie mają końca, wydaje się, że para będzie żyć jak dawniej kochając się jeszcze mocniej, jednak okazuje się, że Emily popadła w silną depresję. Po samobójczej próbie zajmuje się nią psychiatra - doktor Jonathan Banks (Jude Law). Po konsultacji z poprzednim psychiatrą Emily - doktor Victorią Siebert (Catherine Zeta-Jones), kilku spotkaniach i nieprzynoszących pożądanych efektów lekach postanawia przepisać jej nowo wprowadzony na rynek antydepresant Ablixa. Chwilowe szczęście i pozorny powrót do zdrowia nie trwają jednak długo, bo efekty uboczne tabletek zmieniają diametralnie życie całej czwórki.
Po
pewnym stosunkowo spokojnym (w porównaniu do drugiej połowy), lecz
równie emocjonującym początku zaczyna się moment, od którego wszystko z
każdą minutą staje się coraz bardziej popaprane. Kiedy zagmatwanie osiągnęło najwyższy stopień, okazało się,
że zostało jeszcze aż 40 minut do końca. Najpierw mnie to ucieszyło, lecz później
wyszło raczej na niekorzyść. Stosunkowo wcześnie
można zacząć się domyślać rozwiązania
zagadki, ale to nic. Gorzej, że Soderbergh według mnie dosłownie o te 10
minut
za długo cackał się z rozwiązaniem i wyjaśnieniem wszystkiego widzowi.
Przekombinowany? Raczej nie. Może raczej robiący wrażenie niesamowicie
pokręconego, bo summa summarum
intryga nie wychodzi wcale aż tak poplątana. Więcej krzyku wokół
historii niż jest
naprawdę. W każdym razie niepotrzebnie się martwiłam po przeczytaniu
dobrych kilku wypowiedzi, że ciężko wszystko ogarnąć, bo to nieprawda.
Puzzle ładnie się składają, a Soderbergh prowadzi nas za rękę tłumacząc
wszystko po kolei.
Mnogość tematów i te wszystkie powiązania, to jak działa świat wręcz przeraża. Nieco przerysowane (chociaż kto wie czy taka historia nie mogłaby się wydarzyć, może nie aż taka, ale zbliżona?). Reklama, media, koncerny - niesamowite. To na zimno wykalkulowany świat, w którym próżno szukać dawniej wyznawanych wartości jak prawda czy honor. Czy Soderbergh rzuca kilka ważnych pytań dotyczących koncernów, leków, dzisiejszego świata? Może i rzuca, chociaż mnie nie zmusił do żadnych większych rozważań. O filmie nie myślałam już 10 minut po jego zakończeniu.
Mnogość tematów i te wszystkie powiązania, to jak działa świat wręcz przeraża. Nieco przerysowane (chociaż kto wie czy taka historia nie mogłaby się wydarzyć, może nie aż taka, ale zbliżona?). Reklama, media, koncerny - niesamowite. To na zimno wykalkulowany świat, w którym próżno szukać dawniej wyznawanych wartości jak prawda czy honor. Czy Soderbergh rzuca kilka ważnych pytań dotyczących koncernów, leków, dzisiejszego świata? Może i rzuca, chociaż mnie nie zmusił do żadnych większych rozważań. O filmie nie myślałam już 10 minut po jego zakończeniu.
Skupiająca na sobie największą uwagę widzów i krytyków Rooney Mara rzeczywiście była bardzo dobra. Ja wiem, że wam podpadnę, ale mimo, że absolutnie nie mam jej nic do zarzucenia i była świetna i wręcz chwilami elektryzująca to kurcze, nie mogę jej nazwać najjaśniejszych i najmocniejszym punktem filmu. Nie chodzi o to, że był ktoś lepszy, bo chyba jednak skłaniałabym się ku tezie, że nie, ale po prostu nie wyróżniała się na tyle jak chociażby (zostając przy produkcjach Soderbergha) Julia Roberts w "Erin Brockovich", gdzie historia również była zawiła, gdzie również został podjęty temat koncernów, chorób, ale aktorstwo (nie tylko Julii) miażdżyło. Tutaj jest co podziwiać, ale to nie jest to co sprawi, że kolana mi zmiękną. Pan Channing Tatum jest panem, do którego nie żywię nienawiści, nie naśmiewam się z jego aktorstwa, mimo, że widziałam już kilka filmów z jego udziałem nie mam mocno wyrobionej opinii na jego temat. Według mnie potrafi coś z siebie wydusić, ale nie tutaj. Więcej zaangażowania w rolę widziałam w "Magic Mike" (naprawdę;) czy nawet w "I że cię nie opuszczę". Tu był po prostu okej.
Nie uwiodła mnie też gra Jude Law, no niestety. Było dobrze, może nawet bardzo dobrze, ale to nie były jego aktorskie wyżyny. Kilka świetnych momentów, ale nie powalił. Mam wrażenie, że może gdyby go dobrze ucharakteryzowali i pozbyli się tego zawadiackiego "czegoś" to McConaughey byłby lepszy? Jednak gdy będziecie w rozmowie wymieniać jego dobre role, to bez obciachu będzie można wspomnieć też o tej.
Bardzo nieoczywistą i zarazem niesamowitą kreację stworzyła Zeta-Jones. Nawet jeśli chodzi o sam wygląd. Z jednej strony nie mogę sobie przypomnieć drugiej sceny, w której była tak ponętna i ociekająca wręcz seksem (chodzi o tą pod koniec), z drugiej wyglądało tutaj po prostu średnio. Dziwaczne brwi, okulary podkreślające okropny nos, paskudna szminka w zbyt dużych ilościach. A charakter to jak wszyscy w tym filmie. Nic tu nie jest jednoznaczne i niczego nie możemy być pewni.
Myślę, że warto też wspomnieć o roli Vinessy Shaw, którą dotąd znałam tylko z mojego ulubionego filmu "Kochankowie", gdzie pojawiła się u boku Joaquina Phoenixa (recenzja TUTAJ). W niezaskakującej niczym, jednak porządnie zagranej roli żony, która próbuje sprowadzić męża na ziemię przypominając mu o jego zobowiązaniach i utrzymać w ryzach ognisko domowe wypadła przekonywająco.
Wciąga, wciąga i jeszcze raz wciąga. Od początku maksymalna ilość emocji, w drugiej połowie zawiało troszeczkę naiwnością i gdzieś te emocje zgubiłam, chociaż nadal z zaangażowaniem oglądałam. Dokładnie przemyślany, każdy szczegół, chociaż na siłę można się dopatrzeć kilku naciągniętych kwestii. Widać, że wręcz wykalkulowany. Ciekawe, mimo wszystko zaskakujące i gorzkie kino. Przemyślany i godny Soderbergha film. Nie przebił on mojej ukochanej "Erin Brockovich"(która była jedną z kobiet, którym wręcz poświęciłam swoją prezentację maturalną z polskiego), ale bardzo mi się spodobał. Bezpośrednio po seansie byłam zadowolona, jednak już myśląc o nim teraz 2 dni po jestem skłonna wytknąć mu kilka rzeczy (także nie myślcie o nim za długo po:) i nie popadam już aż tak w zachwyt. Mimo wszystko nie miałabym sumienia dać mu mniej niż 8 i jest to nadal godna polecenia, porządna produkcja.
Myślę, że warto też wspomnieć o roli Vinessy Shaw, którą dotąd znałam tylko z mojego ulubionego filmu "Kochankowie", gdzie pojawiła się u boku Joaquina Phoenixa (recenzja TUTAJ). W niezaskakującej niczym, jednak porządnie zagranej roli żony, która próbuje sprowadzić męża na ziemię przypominając mu o jego zobowiązaniach i utrzymać w ryzach ognisko domowe wypadła przekonywająco.
Wciąga, wciąga i jeszcze raz wciąga. Od początku maksymalna ilość emocji, w drugiej połowie zawiało troszeczkę naiwnością i gdzieś te emocje zgubiłam, chociaż nadal z zaangażowaniem oglądałam. Dokładnie przemyślany, każdy szczegół, chociaż na siłę można się dopatrzeć kilku naciągniętych kwestii. Widać, że wręcz wykalkulowany. Ciekawe, mimo wszystko zaskakujące i gorzkie kino. Przemyślany i godny Soderbergha film. Nie przebił on mojej ukochanej "Erin Brockovich"(która była jedną z kobiet, którym wręcz poświęciłam swoją prezentację maturalną z polskiego), ale bardzo mi się spodobał. Bezpośrednio po seansie byłam zadowolona, jednak już myśląc o nim teraz 2 dni po jestem skłonna wytknąć mu kilka rzeczy (także nie myślcie o nim za długo po:) i nie popadam już aż tak w zachwyt. Mimo wszystko nie miałabym sumienia dać mu mniej niż 8 i jest to nadal godna polecenia, porządna produkcja.
O tak - "Panaceum" to bardzo dobre kino! Mnie osobiście właśnie rola Rooney Mary zmiażdżyła, była mistrzowska i kurde to chyba moja tegoroczna faworytka do nominacji (choć pewnie tak czy inaczej w oscarowej 5 się nie znajdzie..). Ja rozwiązania zagadki nie domyśliłem się tak szybko, ogólnie całe zakończenie potoczyło się tak szybko, że nawet nie miałem chwili, by zastanowić się nad ewentualnym rozwiązaniem. Po dwóch miesiącach od seansu film jakoś ze mnie uleciał, ale przez pierwsze dni wciąż towarzyszył mi. "Erin Brockovich" to świetna historia i również się zgadzam, że "Panaceum" nie przebiło genialnego filmu z 2000 roku. Tak na marginesie, jaka szkoda, że mój rocznik już nie będzie miał prezentacji maturalnych, tylko jakieś pytania ze wszystkich lat (w tym gimnazjum) - ubolewam nad tym, bo mógłbym coś ciekawego poopowiadać, a tak to.. ech. Tym akcentem kończę swoje wywody :D Pozdrawiam! :)
OdpowiedzUsuńWiem, wiem właśnie pamiętam jak ją wychwalałeś :) Może ja nie domyśliłam się tak całości, ale taki zarys towarzyszył mi już od połowy. Mi nie minęło rozwiązanie tak błyskawicznie, kiedy dr Banks zaczął mieć ideę tego co się dzieje mi też się pojawiła. Jeśli chodzi o prezentację to kurcze no co ty w ogóle nie słyszałam o tych pytaniach:O Masakra, chociaż fakt, że u mnie dużo osób kupowało :P Często je nawet przerabiali, ale bazowali na czymś kupionym, bo po prostu szkoda im było czasu, a prezentacja jednak była dosyć pracochłonna. Dla mnie akurat była samą przyjemnością i chyba wręcz za dużo czasu jej poświęciłam, w każdym razie bardzo się zaangażowałam w pisanie jej :)
UsuńMasz absolutną rację aktorsko "szału nie ma"nikt nie powalił na kolana,żadna z ról nie zapadła mi w pamięci na dłużej.niby wszyscy zagrali poprawnie,ale brakowałao tej Oskarowej iskry Julii Roberts i jej Erin B. ;) a jednak historia dosyć ciekawa,scenariusz perfekcyjnie dopracowany jak to u Stevena Soderbergha bywa.co do tłumaczenia wszystkich wątków to czasami scenariusze i reżyserzy tak mają,widocznie sie obawiają,że widz nie zrozumie jeśli mu sie wszystkiego nie wyjaśni.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
No cóż pozostaje mi się ze wszystkim zgodzić :) Szkoda, że zabrakło tej właśnie iskry, mam wrażenie, że Zeta-Jones stworzyła najbardziej zapadającą w pamięć postać.
Usuń