"W samym sercu morza" - recenzja

dramat/przygodowy
oryginalny tytuł: In the Heart of the Sea
rok: 2015
reżyseria: Ron Howard
scenariusz: Charles Leavitt

W 1819 roku pod wodzą George'a Pollarda Jr. wielorybniczy statek Essex wypłynął na kilkuletnie łowy. Zatopiony został przez kaszalota, a ocaleni dryfowali przez cztery miesiące po Pacyfiku. Historia ta zainspirowała Hermana Melville'a do napisania kultowej powieści "Moby Dick" oraz Rona Howarda do wyreżyserowania "W samym sercu morza".

Ostatni film nagrodzonego dwoma Oscarami reżysera opowiadał o wyścigach samochodowych, ale sam był jak rakieta. Czekając na wielokrotnie przesuwaną datę premiery "W samym sercu morza" musiałam wykazać się dużą dozą cierpliwości. Amerykański reżyser nie stworzył dzieła na poziomie np. "Pięknego umysły", ale "W samym sercu morza" zostawi pozytywny ślad w kanonie filmów przygodowych.


To nie jest film nietypowy czy oryginalny. To klasyczna opowieść o marzeniach, podróżach i odwadze. Wynosi on na piedestał wartości takie jak lojalność, honor czy męstwo. Nikt inny, tak jak emanujący bohaterstwem Hemsworth nie nadałby się do roli Chase'a. Bardzo dobrą kreację na drugim planie stworzył Cillian Murphy. Jako zarozumiały, nadęty kapitan poprawnie wypadł Benjamin Walker. Przechodząc do efektów specjalnych, które są istotną częścią tej produkcji - albo podczas seansu będziecie myśleć "wow, co za widoki, super efekty" albo "ile tych efektów, ciężko brać to na serio!". W mojej głowie kilkukrotnie pojawiła się ta druga myśl.

To nie tylko kino pełne akcji i emocji, ale i wzruszająca opowieść o marzeniach i przyjaźni. 
Ton w jakim opowiedziana jest historia nosi znamiona baśni, ale kto z nas nie lubi czasem poczuć się dzieckiem? Raczej standardowe, ale wciągające kino z nutką magii, które powinno spodobać się każdemu. Poprzedni film Howarda "Wyścig" podobał mi się bardziej, ale i z tego seansu jestem zadowolona.