"Charlie musi umrzeć" - recenzja

dramat/komedia/romans/akcja
oryginalny tytuł: The Necessary Death of Charlie Countryman
rok: 2013
reżyseria: Fredrik Bond
scenariusz: Matt Drake

Jest taki rodzaj filmów, z których oceną mam ogromny problem. Z jednej strony są niespójne, dziwaczne, wydaje się, że nieudolnie aspirują do bycia dziełami filozoficznymi i inspirującymi, a z drugiej strony jest w nich jakaś magia i zauważalna dla nielicznych mądrość. W takich wypadkach jestem w stanie zrozumieć zarówno osoby, które uważają dany film za niedający się oglądać gniot oraz za arcydzieło. Jest tu jednak jeden haczyk - niezależnie od opinii znajomych, ocen i recenzji nigdy nie wiadomo czy przypadkiem akurat dany film nie stanie się naszą prywatną perełką. Ja do dziś nie mam pojęcia co myśleć np. o "Million Dollar Hotel". Podczas seansu miałam skrajne myśli na jego temat, a na końcu uznałam, że był niesamowity, ale wcale nie jestem tego pewna. Do takich niedających się sklasyfikować dziwadeł należy właśnie "Charlie musi umrzeć".

Matka Charliego zostaje odłączona od aparatury podtrzymującej życie. Chwilę później zjawia się na korytarzu namawiając zagubionego syna ((Shia LaBeouf) na wycieczkę do Bukaresztu. Załamany chłopak wyrusza w spontaniczną podróż, która jak się okaże zmieni jego życie. Na miejscu poznaje tajemniczą Gabi (Evan Rachel Wood), dla której zupełnie traci głowę, a przy okazji wplątuje się w prawdziwe kłopoty. Dziewczyna jest żoną groźnego przestępcy (Mads Mikkelsen), który łatwo nie odpuści i który kocha ją równie mocno co Charlie.


W jednej scenie bohaterowie leniwie spacerują po mieście wśród wieczornych świateł jakby nic innego się nie liczyło, miłość wypływa hektolitrami z ekranu, a widz delektuje się naprawdę stylowymi zdjęciami i piękną muzyką. a w drugiej oglądamy brutalność w najczystszej postaci i typową akcję. "Charlie musi umrzeć" to połączenie surrealizmu, dziwacznego humoru, romantyzmu, melancholijnych dźwięków, krwi, ecstasy i wszystkiego co się da. Szczególnie wątek kryminalny (jak rozmowa w klubie z Darko) wzbudził moje zażenowanie. Tego typu scenami nie pogardził by przeciętny film o mafii, tyle, że klasy B. Opera, narkomani, podróże, śmierć, romantyzm, twardzi, niebezpieczni faceci - za dużo tego i w sumie nie wiadomo do końca o co chodzi. Po prostu ciężkostrawne. Nawet szczenięca miłość, która mogłaby stać się puntem głównym produkcji i wątkiem, któremu kibicujemy jest tak naiwna, że może nawet momentami irytować. Nieszczęśliwa kobieta, która pokochała złoczyńce i samotny, uroczy, nieco nieokrzesany, oddany jak pies romantyczny Amerykanin zakochany w tej kobiecie. To z definicji jest kiczowate. Jednak gdy w końcu wszystko zaczyna zmierzać ku końcowi film nabiera sensu, ekipa lepiej gra, nawet muzyka jest lepsza i w sumie film pomimo wielu kiepskich momentów zakończyłam z uśmiechem na ustach (chociaż i małą ulgą). Najgorsze jednak, że średnio obchodziło mnie jak cała historia się zakończy. Zwariowany świat bohaterów był tak sztuczny, nierealny i dziwaczny, że nie mogłam traktować go serio. W pierwszej scenie produkcja jest poruszająca, później wydaje nam się, że mamy do czynienia z soczystym komediodramatem, a później? Albo wóz albo przewóz. Fredrik Bond tak jak i jego bohaterowie nieźle popłynął.

Jeszcze bardziej niż w innych filmach widać, że LaBeouf w stu procentach angażuje się w rolę. Robi co się da by przekonać widza o swoim wariackim uczuciu. W pewnym momencie jego wielkie, krowie oczka przestają działać, ale ma kilka naprawdę niezłych scen. Evan Rachel Wood momentami do złudzenia przypomina Kristen Stewart, to chyba dlatego, że jej bohaterka przez większość filmu złowrogo patrzy spod mocno pomalowanych oczu i rozchyla zmysłowo usta. Czas dobrze wpływa na postać graną przez Mikkelsena. Z początku prosty brutal pod koniec filmu wzbudza w nas mieszane uczucia i aż żałuje się, że jego postać nie została jeszcze bardziej zgłębiona, bo szczerze intryguje. Ron tzn. Ruper Grint jako obleśny narkoman wypadł nader przekonująco. Nie wiem czy takie role skutecznie odetną go od filmowej przeszłości, ale występ można uznać za całkiem udany.


"Charlie musi umrzeć" to bardzo, bardzo dziwne kino. Jak przystało na debiut Fredik Bond starał się za bardzo i chciał upchnął w swoim pierwszym dziele wszystkie swoje pomysły. Część z was nie kupi jego zagmatwanej koncepcji, a część zostanie zaczarowana. Film nie skradł mi serca. Zapamiętam go jako naiwną, nie do końca przemyślaną bajeczkę, ale gorzko-romantyczną i stylową. Czy warto przebrnąć przez chaotyczność i sztuczność dla niezłej gry, kilku fajnych scen i pięknych, (chwilami melancholijnych, chwilami wręcz przeciwnie) dźwięków? Nic by się nie stało gdybym go nie zobaczyła, ale oceńcie sami. Może zamiast niespójnym nazwiecie go eklektycznym, a zamiast sztucznym magicznym? Nigdy nie wiadomo.

4 komentarze:

  1. Obejrzałam ten film ze względu na Mikkelsena. Strasznie byłam ciekawa tej jego roli, która swoją drogą mogłaby być bardziej rozwinięta, bo uważam, że jego postać była znacznie ciekawsza niż Charlie i jego ukochana.
    No i rzeczywiście mamy tu do czynienia z jednym wielkim chaosem, ale ogólnie jestem na tak. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak bardzo mnie zaintrygowała ta postać. Najpierw prosty brutal, a z czasem gdy nagle pokazali retrospekcje naprawdę zaciekawiła mnie przeszłość jego bohatera. Na dniach (przypadkowo) obejrzałam 3 filmy z Mikkelsenem (jeszcze "Trzej muszkieterowie" i "The Salvation") - tutaj nie ma go jakoś bardzo dużo, ale wypadł najlepiej. Jakoś został mi w pamięci ;)

      Usuń
  2. Dla mnie ten film jest i elektryczny i przede wszystkim MAGICZNY. Potrafi nieźle zahipnotyzować, przez co cały ten chaos, niedociągnięcia staje się niezauważalny, a na pewno nie drażni tak jakby mógł w przypadku innych produkcji. W ogóle świetny pomysł na film, podoba mi się realizacja i muzyka! Dobre kino rozrywkowe - 7/10

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Elektryczny? :D Chyba elektryzujący :P No właśnie mnie nie przekabacił na swoją stronę, ale doskonale rozumiem twoje odczucia :)

      Usuń