"Slow West" - recenzja

western
rok: 2015
reżyseria: John Maclean
scenariusz: John Maclean

Jest 1870 rok. Szesnastoletni Jay Cavendish (Kodi Smit-McPhee) rozpoczyna w Szkocji podróż do miłości swojego życia - Rose Ross (Caren Pistorius). Nieświadomego niebezieczeństw chłopaka ratuje z opresji Silas Selleck (Michael Fassbender). Łowca nagród za opłatą ma bezpiecznie doprowadzić Jaya do ukochanej.
 
"Slow West" jest filmem skromnym i jak na western intymnym, czy też porównując do typowych przedstawicieli tego gatunku wręcz sentymentalnym. W przeciwieństwie do większości historii z Dzikiego Zachodu tutaj na pierwszy plan nie wysuwają się bójki i strzelanki, a dialogi i uczucia bohaterów. Żeby móc docenić nową produkcję Macleana do seansu trzeba przysiąść w pełnym skupieniu. To spokojne kino drogi, w którym nie dzieje się nic oczywiście porażającego, lecz przez ogólny spokój nawet te małe wydarzenia (które pojawią się w drugiej połowie filmu, bo pierwsza to głównie żmudna wędrówka i retrospekcje) przybierają na sile i w efekcie są odczuwane mocno. Z czasem robi się coraz bardziej tłoczno, coraz bardziej niebezpiecznie i coraz bardziej martwiąc się o losy głównych bohaterów zmierzamy do niebanalnego finału.

Zdecydowanie nie jest to typowy western. Posiada klasyczne dla tego gatunku elementy, ale jest też czymś nowym i świeżym. To połączenie wyróżnia go na tle innych tradycyjnych westernów. Film przedstawia różne podejścia do życia. Jay to wrażliwy idealista, niepasujący zupełnie do miejsca i czasu, w którym się znalazł. Między nim, a otaczającym go światem powstaje uwierający wręcz kontrast. Silas ma w życiu tylko dwa cele - przetrwać i zarobić. "Slow West" to film o pozorach i o nadziei. To produkcja o sile uczuć. To przede wszystkim pojedynek idealizmu z pragmatyzmem.


Minimum słów, które wybąkuje z siebie bohater grany przez Fassbendera starcza na stworzenie więzi, na obdarzenie go sympatią i jednocześnie na pojawienie się u widza zainteresowania jego losami. To kolejna inna rola, która pokazuje, że Fassbender jest przyszłym laureatem Oscara. Znany mi z ról w filmach takich jak "Droga" czy "Pozwól mi wejść" (gdy był jeszcze o kilkadziesiąt centymetrów niższy) Smit-McPhee udowadnia, że ma do zaoferowania i talent i niebanalną urodę. Niezły epizod zalicza jak zawsze barwny Mendelsohn.

"Slow West" pozostawia widza w zadumie. Oprócz prostej, lecz interesującej historii w pamięci pozostają piękne kolory i zabawna scena związana z suszeniem ubrań. Zdjęcia do filmu powstały w Nowej Zelandii, więc zdecydowanie jest na co popatrzeć. Jednak oprócz niewymuszonego humoru, który w tej całej melancholijnej zadumie Jaya i krwawych czasach jest jak miód na serce film dotknął mnie szczególnie na jednej warstwie. Pokazał w wyjątkowy sposób to, jak czasem kurczowo trzymamy się wspomnień i jak kochamy wyobrażenie kogoś lub czegoś. Pięknie przedstawił tęsknotę za nieistniejącym. 

Film został bardzo ciepło przyjęty przez krytyków, wyróżniono go m.in. w Sundance. Nie wiem jak zostanie przyjęty w Polsce, nie jest to przystępne i strawne dla każdego kino, ale na pewno warto zwrócić uwagę na tę ciekawą propozycję. Imponujący i zasłużenie chwalony debiut reżyserski.

6 komentarzy:

  1. Westerny to zdecydowanie nie mój klimat, ale skoro ten jest nietypowy, a do tego wydaje się całkiem intrygujący, to może dam się namówić. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak tylko widzę "Fassbender" to oczywiście chcę obejrzeć film ;) A ten wygląda niezwykle oryginalnie.

    Pozdrawiam :) Przy gorącej herbacie

    OdpowiedzUsuń
  3. Chętnie obejrzę, bo zwiastun bardzo mi się podobał. No i Fassbender :)

    OdpowiedzUsuń
  4. O to muszę obejrzeć, zaciekawił mnie!

    OdpowiedzUsuń