Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, czyli recenzja "Wojny domowej"


Czy chłodna tradycjonalistka, strażniczka domowego ogniska znajdzie chociaż nić porozumienia z wyzwoloną, rozwiedzioną Amerykanką, która pije, pali, ma własne zdanie i nie ma pary oczu, która nie odwróciłaby się za nią na ulicy? Nie. A kiedy połączy ich miłość do tego samego mężczyzny, czyli pod jednym dachem znajdzie się matka i świeżo upieczona żona wybrańca? Obie będą dla niego ważne, staną się dla siebie rodziną i będą musiały dla dobra wszystkich znaleźć wspólny język? Tym bardziej nie.

Pamiętacie końcową scenę w  „8 mili”, kiedy Eminem niszczy rywali? Pada niecenzuralna wiązanka, trafiająca w najsłabsze punkty przeciwnika i nokautująca go. Teraz powiem wam, że to nic, w porównaniu z tym co możecie zobaczyć w „Wojnie domowej”. Larita (Jessica Biel) i pani Whittaker (Kristin Scott Thomas – „Cztery wesela i pogrzeb”, „Uwodziciel”) stoczą walkę o Johna (Ben Barnes – „Dorian Grey”, „Opowieści z Narnii”). Nie na noże i nie na miecze. Stoczą najostrzejszą i najniebezpieczniejszą walkę – na słowa. W dodatku pod jednym dachem - prawdziwa wojna domowa.

Do tej pory Jessica Biel kojarzyła mi się z rolą w… z Justinem Timberlake’em. Mimo, że to ona jest aktorką, a on przez większość kariery był piosenkarzem (teraz już chyba nie jest?) to prędzej byłabym gotowa wymienić z miejsca kilka jego ról filmowych niż jej. To się jednak zmieniło, gdyż po tym filmie zapamiętam ją bardzo dobrze.

Genialnym uzupełnieniem filmu, a raczej ważnym elementem są docinki, uwagi i inne (zawsze trafiające w samo sedno) często zabawne teksty pana Whittakera (Colin Firth), w sumie to cała jego postać jest świetnie i wręcz bezbłędnie zagrana.

Nie dość, że przez cały film słyszymy utrzymane na dobrym poziomie dialogi, to widz zostanie jeszcze dopieszczony niewymuszonymi żartami i kilkoma jak to mówię ‘mocno zarysowanymi zabawnymi scenami’, czyli takimi, które zapamiętacie na długo (np. piesek, kankan – potem będziecie wiedzieć o czym mówię). No i ta Larita… Trzeba przyznać, ma to coś.

Film walczy ze stereotypami, nie pozostawia widza obojętnego, bohaterowie wzbudzają w widzu całą gamę różnorodnych uczuć i sprawiają, że sami zaczynamy ich oceniać i zastanawiać się co powinni zrobić w danej sytuacji. 

Czytałam trochę komentarzy ludzi, którzy znudzeni wyłączyli film po 20 minutach. Film albo was znudzi albo zachwyci, ale myślę, że nawet jeśli będziecie w tej pierwszej grupie to warto „przetrzymać” bo czas działa na korzyść tego obrazu, a w drugiej połowie film nabiera znacznie szybszego tempa.

Świetne kreacje (brawa dla Biel i Firtha), błyskotliwe dialogi, ciekawe zakończenie – czego chcieć więcej?

Film w reżyserii Stephana Elliotta oparty jest na sztuce Noëla Cowardsa. 

komedia obyczajowa
oryginalny tytuł: Easy Virtue
rok: 2008
reżyseria: Stephan Elliott
scenariusz: Stephan Elliott, Sheridan Jobbins
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz