"Promised Land" - recenzja

dramat
oryginalny tytuł: Promised Land 
rok: 2012 
reżyseria: Gus Vas Sant 
scenariusz: Matt Damon, John Krasinski

Gus Vas Sant, którego kojarzymy głównie z filmów takich jak „Buntownik z wyboru” czy „Obywatel Milk” i tym razem złączył siły z Mattem Damonem. Znany aktor po raz trzeci zajął się scenariuszem. Co z tego wyszło? Dramat niezaskakujący specjalnie poziomem, nieprezentujący nic czego jeszcze nie widzieliśmy, nawet niespecjalnie wzruszający. Teoretycznie historia ciekawa, Matt Damon, który jak zawsze dobrze się sprawdza, jednak to niestety jeden z tych filmów, w których „czegoś zabrakło”. Czuć potencjał, ale wyszła zwykła historyjka.

Steve Butler (Matt Damon) pracuje dla korporacji zajmującej się wydobyciem gazu łupkowego. Wraz z Sue Thomason (Frances McDormand) zostają wysłani do małej, rolniczej miejscowości. Okazuje się jednak, że nie będzie to kolejne pozyskanie terenu według procedur i przy użyciu sprawdzonych chwytów, ale coś więcej, coś trudniejszego, coś na co nie ma wytycznych – zdobycie zaufania mieszkańców. Wszystko może byłoby jeszcze do zrobienia, gdyby nie fakt, że w miasteczku pojawia się zaangażowany ekolog. Dustin Noble (John Krasinski) z łatwością zjednuje sobie miejscową społeczność, co mocno utrudnia zadanie pracownikom Global.

Akcja filmu idzie dość mozolnie i nic specjalnego się w niej nie dzieje. Naprawdę, tam po prostu prawie nic się nie dzieje. Jedynym mocniejszym punktem jest końcówka, gdzie „wszystko się wyjaśnia”, chociaż zwrot akcji nie będzie raczej najbardziej zaskakującym zwrotem akcji jaki widzieliście w życiu. 
Cały film ma w sobie pewien smutek, niby dobro wygrywa i tak dalej, ale wszystko to ma gorzki posmak i w tym przypadku jest to pewnym atutem, bo mogła by wyjść przesłodzona historia. Temat niby ciekawy, problem bardzo aktualny i godny uwagi (bezlitosne korporacje), a wszystko warte przemyśleń, ale sposób w jaki zostało przedstawione nie zmusza nas do odpowiedzenia sobie na żadne pytania. Muszę jeszcze wspomnieć o bardzo kiepskim wątku miłosnym, gorzej niż szablonowa historia.

Film spokojny, Matt Damon dobry (chociaż opinie, że to jego najlepsza rola są moim zdaniem przesadzone), nic was nie zaskoczy, ani nie wzruszy. Poprawny dramat, wydaje mi się, że Vas Sant nie mógł wycisnąć ze scenariusza więcej. W sumie z tego co piszę wychodzi, że film jest kiepski, ale nie jest. Jednak ciężko tu wychwalić coś konkretnego. Raczej to film mówiąc o którym wymienia się wszystko co mogło być dobre, ale coś nie wyszło, bo czuć w nim potencjał, ale tak jak napisałam na początku „czegoś zabrakło”. Ogólnie przyjemny i stratą czasu nie był. Ostatnie słowa: za banalny. Takie 6/10.



1 komentarz:

  1. Nie najgorszy. Lubię takie nieśpieszne fabuły w stylu Van Santa.
    Tylko że Steve na końcu zaczyna wkurzać. I to jego pozakorporacyjne "nawrócenie" też jakieś takie... łzawe?

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń