Niestety nie dałam rady dotrzeć na pokaz nowego miniserialu HBO "Olive Kitteridge", ale zaintrygowana zwyczajnością bijącą ze zdjęć, zwiastuna i opisu (lubię takie zwykłe-niezwykłe historie) postanowiłam obejrzeć pierwszy odcinek we własnym zakresie (jest dostępny bez abonamentu na hbogo). Nie będzie to do końca recenzja, bo co ja mogę po tym jednym odcinku napisać, a w sieci znajdziecie już pewnie opinie o całym miniserialu. Jednak po godzinnym seansie zainteresował mnie na tyle, że chcę zwrócić na niego waszą uwagę i poinformować was o jeog istnieniu.
Olive Kitteridge (Frances McDormand) jest nauczycielką, żoną i matką. Jest też kobietą zadaniową. Konkretna, rzeczowa, a przy tym oschła i nieugięta. Czasem złośliwa. Nie oczekuje niczego, robi po prostu to co do niej należy. Jak na do bólu pragmatyczną osobę przystało robi wrażenie kobiety zupełnie wypranej z uczuć. Ciężko ją lubić. Ani karteczka na walentynki od męża ani śmierć znajomej nie robią na niej najmniejszego wrażenia. Ma być obiad, ma być porządek, a reszta? Jaka reszta? Olive nie dba o całą otoczkę w przeciwieństwie do jej sympatycznego, pomocnego męża (Richard Jenkis), który nieudolnie stara się poszerzyć ich kontakt z minimum do czegokolwiek więcej. Swoją energię i serce wkłada więc w aptekę i znajomość z nową pracownicą.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą frances mcdormand. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą frances mcdormand. Pokaż wszystkie posty
"Promised Land" - recenzja
oryginalny tytuł: Promised Land
rok: 2012
reżyseria:
Gus Vas Sant
scenariusz:
Matt Damon, John Krasinski
Gus Vas Sant, którego kojarzymy głównie z filmów takich jak
„Buntownik z wyboru” czy „Obywatel Milk” i tym razem złączył siły z Mattem
Damonem. Znany aktor po raz trzeci zajął się scenariuszem. Co z tego wyszło? Dramat
niezaskakujący specjalnie poziomem, nieprezentujący nic czego jeszcze nie
widzieliśmy, nawet niespecjalnie wzruszający. Teoretycznie historia ciekawa,
Matt Damon, który jak zawsze dobrze się sprawdza, jednak to niestety jeden z
tych filmów, w których „czegoś zabrakło”. Czuć potencjał, ale wyszła zwykła
historyjka.
Recenzja: „Kochankowie z księżyca. Moonrise Kingdom”
dramat/komedia/romans
oryginalny tytuł: Moonrise Kingdom
rok: 2012
reżyseria:
Wes Anderson
scenariusz:
Wes Anderson, Roman Coppola
O „Moonrise Kingdom” praktycznie
wcześniej nie słyszałam. Od razu powiem, że to drugi film Andersona jaki oglądałam, także niestety nie odniosę się do jego wcześniejszej twórczości (dwa dni temu obejrzałam "Pociąg do Darjeeling", o którym przeczytacie TUTAJ). Kojarzyłam, że będzie coś nowego, gdzie zagra Bill Murray (właśnie jego nazwisko
sprawiło, że w ogóle zatrzymałam oko na opisie tego filmu – przy okazji jeśli
ktoś nie widział „Między słowami” to kiwam złowrogo palcem i upominam, proszę
nadrobić). Ze znanych nazwisk (a raczej bardzo znanych) występują też Bruce Willis, Edward Norton oraz Tilda
Swinton. Tytuł „Kochankowie z księżyca” (kicz aż boli), ale zapomnijcie i broń Boże nie oceniajcie po nim. Film jest bardzo, bardzo specyficzny,
jeśli szukasz jak to się mówi taniej rozrywki to nie tędy droga.
Subskrybuj:
Posty (Atom)