"Małe dzieci" - recenzja

dramat
oryginalny tytuł: Little Children
rok: 2006
reżyseria: Todd Field
scenariusz: Todd Field, Tom Perrotta

Niespecjalnie przepełniony optymizmem opis i dość mroczny plakat (zwiastujące trudny do strawienia film) oraz „melodramat” (wizja mnie cierpiącej razem z nieszczęśliwie zakochanymi bohaterami + wybuch płaczu na koniec filmu) długo odciągały mnie od „Małych dzieci”, lecz w końcu gdy zebrałam siły i nastawiłam się na tego typu seans okazało się, że to zupełnie coś innego. Film Todda Fielda to mądry dramat opowiadający spokojnie, ale bez ogródek o tych ciemniejszych stronach natury ludzkiej, a dokładniej skupiający się na szeroko pojętym dojrzewaniu. Czego możecie się spodziewać? Sprzecznych emocji (pogarda i współczucie na raz), napięcia i małej refleksji. Nie poleciłabym znajomym, nie obejrzałabym drugi raz, ale większość nie pożałuje seansu (brudny, oj brudny). Bardzo mieszane uczucia.

Sarah Pierce (Kate Winslet) prowadzi dość monotonne życie. Jest jedną z tych kobiet, które widzą więcej, przez co więcej czują, w czego efekcie są nieszczęśliwe. Jej mąż niespecjalnie się nią interesuje, a większość wolnego czasu spędza przed komputerem z penisem w ręku. W tym samym miasteczku wraz z rodziną mieszka Brad Adamson (Patrick Wilson), który na co dzień gdy jego zapracowana żona kręci filmy dokumentalne zajmuje się synkiem i domem. W końcu na placu zabaw, na którym bawią się pociechy tej osamotnionej dwójki, dochodzi do niecodziennego spotkania.

Oboje niespełnieni, oboje zaniedbani przez partnerów, oboje poszukujący. Problemy, pragnienia, dzieci w podobnym wieku – łączy ich wiele, a z czasem jeszcze więcej. W tym samym czasie do miasteczka powraca Ronnie - pedofil na zwolnieniu warunkowym. Fakt ten nie za bardzo cieszy mieszkańców i wprowadza generalną panikę.

Romans i pewna niedojrzałość jak z „Take This Waltz”, amerykańska klasa średnia z fałszywym uśmiechem na ustach jak w “American Beauty”, poszukiwanie siebie jak w „Drodze do szczęścia”. Może naciągane, ale film chwilami nimi właśnie „zalatuje” (szczególnie dwoma ostatnimi). Jednakże nie oznacza to, że to co widzimy oceniam jako wtórne, bo film mimo wszystko jest świetnym spojrzeniem przez lupę na duże, zagubione dzieci. Tak, mówię o tych pełnoletnich bohaterach, chociaż jak się okazuje niewiele różnią się od swoich pociech - a może różnią, ale potrzebują czegoś co im o tym przypomni?


Jak w innych tego typu filmach reżyser przedstawia po prostu codzienność, a że zgłębia ją i wyciska ile się da z pozornie błahych wydarzeń w życiu znudzonych marzycieli bez pracy, dość szybko odkrywa ich mroczniejsze strony. Jeśli chodzi o formę wszystko pokazane dość wymownie. Field z jednej strony zostawia nam trochę miejsca na ocenę postaci (tyczy się to głównie Ronniego) i potrafi wzbudzić w nas mieszane uczucia, ale z drugiej czujemy cały czas nad nami jego kierującą rękę (i narratora), którzy prowadzą nas i nie pozwalają za bardzo zboczyć. Już tytułem ocenia głównych bohaterów nie pozostawiając wyboru: wszelkie tego typu marzenia czy pragnienia, które rodzą się gdzieś tam w głębi są raczej niedojrzałe, a jeśli jeszcze zostaną wplecione w życie to jesteśmy niedostosowanymi jeszcze do dorosłego życia ludźmi. Dałam mu 7/10, bo czuję, że zasłużył na taką naciągniętą dzięki Winslet siódemkę – to generalnie dobry film, chociaż oprócz wyżej wymienionych zarzutów niestety odczuwam też pewnego rodzaju zniesmaczenie (widocznie słabo znoszę tematykę pedofilii - aż słabo mi się robi jak wspominam Ronniego). Z pozytywów jedna ważna rzecz, która miała wpływ na ocenę – przez ostatnie 20-25 minut miałam ściśnięty żołądek, naprawdę, także czy zniesmaczył czy nie trzeba przyznać, że bardzo mnie wciągnął. Po seansie czułam wręcz zmęczenie, przez to emocjonalne zaangażowanie. Chociaż najchętniej nie wystawiałabym mu w ogóle oceny (tak, wyżej wypisałam same sprzeczności, ale taki właśnie jest ten film).
Wracając do Ronniego - chyba za bardzo brzydziła mnie ta postać (już sama jego twarz) i generalnie ta tematyka różnorakich dewiacji. Wątek z Winslet na tak, wątek z Ronniem na nie, po prostu spowodował u mnie zbyt duży niesmak, co nie zmienia faktu, że dzięki temu „Małe dzieci” można nazwać filmem prowokacyjnym i zmuszającym do odpowiedzenia sobie na kilka pytań. Czuję wręcz, że wielu mądrych rzeczy jeszcze nie wyłapałam tym filmie (mini spojler: gdy rozmyślałam po seansie zwróciłam uwagę na taki głupi, mały symbol, ale jednak - kiedy pod koniec Winslet najpierw ulega córce i nie sadza jej w foteliku, a później jest już zdecydowana i nie daje sobie wejść na głowę).

Co jeszcze fajnego w filmie? No właśnie to, że nie ma tu bohaterów (czy zdarzeń) w stu procentach białych lub czarnych. Same szarości. Ciekawe zakończenie (niby dobre, ale mi się nie podoba, po prostu miałam „ochotę” na inny finał). Oprócz końcówki ogólnie jest dość zaskakujący (wydaje nam się, że wiemy co zaraz bohater powie, a tu odwrotnie, w głowie mamy kilka scenariuszy wątku, a tu jeszcze coś innego). Niby monotonia i obnażenie przedmieść, które nie wiedzą czego chcą (jak w filmach, które wymieniłam na początku), a jednak nie wiemy czego się spodziewać i siedzimy mocno zaangażowani.

Jest dziwny, przez to ma coś wciągającego, wręcz hipnotyzującego. Niepozwalający na chwilę oddechu również, przez rosnące powoli napięcie. Niby realizm, a postaci trochę przerysowane, niby prosty, a skomplikowany – jak widać same sprzeczności.

Brudna codzienność, realizm, kilka pytań dla widza i trochę prowokacji, a od Kate nie da się oderwać oczu (chociaż gra aktorska nie jest jakimś miażdżącym elementem tego filmu). Właśnie - jeszcze Jennifer Connelly, niby jest w kilku scenach, brakuje trochę zgłębienia jej postaci (i zgłębienia kilku innych rzeczy) - tak czy siak jak zawsze przykuwa uwagę. Może leżeć lub nie, ale myślę, że niewielu uzna, że jest słaby.

7 komentarzy:

  1. Kate chyba lubi grać w takich 'brudnych' filmach. Z Twojej recenzji wywnioskowałam, że film nadaje się do obejrzenia w pojedynkę, jeśli ma się ochotę na odrobinę refleksji, a właśnie często mi takich filmów brakuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak, absolutnie w pojedynkę w domowym zaciszu. Tak samo "brudnym" i dla mnie dużo lepszym jest właśnie wymieniona wyżej "Droga do szczęścia".

      Usuń
    2. O, no to może najpierw wezmę się za "Drogę szczęścia" - do tej pory sądziłam, że to ckliwa opowieść o małżeństwie mieszkającym w małym domku na przedmieściach:)

      Usuń
    3. Niektóre filmy robią takie błędne wrażenie i odkłada się je przez długi czas na później, by potem zostać mile zaskoczonym (dla mnie takim filmem byli np."Kochankowie" z Joaquinem Phoenixem). W każdym razie ckliwa to ostatnie słowo jakie można powiedzieć o "Drodze do szczęścia" i polecam :)

      Usuń
  2. Oglądałam co prawda bardzo dawno temu, ale nie pamiętam żadnych sprzecznych emocji po seansie. Dla mnie był to zwykły, smutny film o niedostosowanych dorosłych dzieciach i w przeciwieństwie do ciebie poleciłabym go znajomym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie jak napisałam, z jednej strony postaci są niejednoznaczne i wzbudzają sprzeczne emocje (Ronnie - od obrzydzenia i pogardy do współczucia, Sarah - od również współczucia do chwilami politowania i chęci kopnięcia ją w tyłek żeby się "ogarnęła") - to już pierwsze sprzeczności co do bohaterów jakie czułam po seansie. Po drugie, co ważniejsze mimo tej niejednoznaczności czułam, że reżyser jest po prostu strasznie protekcjonalny. Myślę, że powinien przedstawiać, a nie na siłę oceniać ich, dla niego Brad to totalny nieudacznik - Field jest bezlitosny i patrzy z góry narzucając nam to co myśli i nie pozwalając nam zbyt wiele zweryfikować - to mi się nie podobało. Romans ocenia jako zbrodnię, a wszystko dopełnia narrator. Także ta protekcjonalność jest moim zarzutem, chociaż film ciężko ocenić jako słaby - dlatego ciężko było mi ocenić czy przypadł mi do gustu.

      Usuń
  3. Jestem pod wrażeniem. Bardzo fajny wpis.

    OdpowiedzUsuń