"Drugie oblicze" - recenzja

dramat/kryminał
oryginalny tytuł: The Place Beyond the Pines
rok: 2012
reżyseria: Derek Cianfrance
scenariusz: Derek Cianfrance, Ben Coccio, Darius Marder
 
Derek Cianfrance podbił moje serce bardzo szczerym, intymnym i poruszającym „Blue Valentine”. Niestety okazało się, że „Drugie oblicze” nie dorasta mu do pięt. Niczym się nie wyróżnia i niczym nie zaskakuje. Reżyser rzucił się na bardzo głęboką wodę i tym razem zamiast zając się jednym problemem, postanowił stworzyć wielowątkową opowieść o splatających się losach przypadkowo napotkanych ludzi i o ich wyborach, konsekwencjach i przemianach. Do wielkiego (140 minut) gara wrzucił wszystko co się dało i mimo, że same składniki wydawałoby się były dobre to cała mieszanka okazała się finalnie nijaka.

Film można podzielić na trzy części. W pierwszej najwięcej oglądamy pana Goslinga, w drugiej Coopera, w ostatniej zobaczycie ;) Przez te właśnie "przeskoki" nie jest to film, w który można się aż tak wciągnąć, który hipnotyzuje i coraz to bardziej wprowadza widza w swój klimat . Nie mogłam zanurzyć się w historię. Miałam wrażenie, że cały czas pozostaję obserwatorem czując nad sobą pieczę reżysera, który wszystko kontroluje i prowadzi mnie przez opowieść nie dając za wiele miejsca na własną ocenę. Na końcu nie pozostawia z żadnymi pytaniami czy szargającymi emocjami, ale sprawia, że czujemy, że historia została ładnie i zgrabnie domknięta tak jak trzeba. Dokładnie przemyślana, logiczna i trochę mam wrażenie, wręcz wykalkulowana historia. Summa summarum jedna z tych, które trącą trochę banałem. Wszystko to mogło brzmieć interesująco i wyglądać fajnie na papierze. Dwaj ojcowie, obaj dążą do swoich celów nie tak jak powinni, obaj przechodzą przemianę, ponoszą konsekwencje swoich czynów i tak dalej.. Jednak według mnie w praktyce całkiem się nie sprawdziła, a w tym wykonaniu wypadła po prostu średnio.

Tak, Gosling (przegląd jego ról tutaj) magnetyzuje i jest tym bohaterem, którego najlepiej pamięta się po seansie, a jego losy najbardziej przeżywa. Nieco przysłonięty żółtymi włosami i dużą ilością tatuaży nadal trzyma poziom, chociaż nie jest to jedna z tych ról, które będzie się wymieniać jako najlepsze (chociażby wyżej wymienione „Blue Valentine” czy „Szkolny chwyt”pozostają lepszymi pod tym względem produkcjami). Według mnie znacznie gorsza niż w „Poradniku pozytywnego myślenia” kreacja Coopera (recenzja tutaj). Nie czułam go w tej roli, a przy wyrazistym i świetnie wpasowanym w postać Goslingu wypada nieprzekonywająco i z biegiem czasu wzbudza coraz mniej emocji. Przemiana jego bohatera w perfidnego polityka pozostawia wiele do życzenia. Nie takiego Coopera lubię. Poprawnie i tyle.

Oprócz głównych bohaterów mamy też drugoplanowe role, które zapadają w pamięć i mocno podciągają produkcję. Ray Liotta w roli policjanta pojawia się dosłownie w kilku scenach, ale obok tych z Goslingiem są to te najlepsze. Jedne z niewielu momentów, kiedy to widzowi naprawdę przyspiesza puls. Śledziłam jego wzrok i na chwilę wstrzymałam oddech czekając co powie, gdy opierał się o auto Coopera. Po prostu klasa. Drugim cichym bohaterem produkcji jest Ben Mendelsohn. Tak w ogóle obaj panowie grali razem w „Zabić jak to łatwo powiedzieć” (olejcie to 5,8, na filmwebie, którego w życiu nie pojmę i koniecznie obejrzyjcie). No i jeszcze Eva Mendes, która wypadła całkiem fajnie.

Reżyser chciał chwycić za wiele srok na raz. Kryminał, akcja, dramat obyczajowy,  do tego coś ambitnego, z przesłaniem ale i wzruszającego. A tego wszystkiego okazuje się za dużo. Nie za bardzo wiadomo gdzie ulokować swoje emocje, więc pozostaje tylko biernie patrzeć. Cały element psychologiczny (m.in. wspomniana wyżej przemiana Coopera) wypada przeciętnie, dotknięcie tematu relacji i powiązań między pokoleniami wręcz mizernie i dość banalnie.

Dlaczego jednak wystawiłam to 6/10? Może nie wbiło mnie w fotel, ale te kilka scen kiedy Gosling przyspiesza na motorze naprawdę robi wrażenie. Nie jestem ekspertką od tego, ale jak na moje wymagania pościgi pierwsza klasa. Zresztą pierwsza to ta najbardziej intensywna część. Trudno nie było zwrócić uwagi na świetne klimatyczne melodie: podczas chrzcin czy podczas sceny, która zapadła mi w pamięć gdy świeżo upieczony tatuś jedzie po chrzcinach pod dom syna. Naprawdę takie szczerze, poruszające momenty np. podczas pierwszego jedzenia lodów z synkiem. Sceny, które pamięta się wspominając film. Niestety druga i trzecia część -  głównie ambiwalentne uczucia. Początek intensywny, wciągający, szybki, a przy tym mnóstwo emocji, a kolejne 1,5 godziny powoli wszystkie emocje schodzą zostawiając z pewnym spełnieniem, bo historia mimo, że z dosyć sztampowym zakończeniem to jednak ładnie się domyka, ale z brakiem czegokolwiek więcej oprócz niedosytu Goslinga.

Kończąc, „Drugie oblicze” pozostaje filmem, który mimo, że można wytknąć mu trochę (albo raczej wiele) błędów jakoś nie najgorzej się ogląda, ma kilka atutów i bez obciachu można polecić. Niestety mimo, że zdjęcia i zwiastun elektryzują okazuje się, że nie jest to film, do którego chce się wracać i którego klimatu się łaknie. Większość to nuda i banał. Za dużo i za pobieżnie (chociażby wątek Goslinga i Mendes). Czytając długą listę wad, które wytykam aż dziwię się, że dałam to 6/10, ale kurczę, coś tam w sobie ma. Chyba jednak jakaś magia Goslinga, no i muzyka. W kinie warto zobaczyć dla pierwszej godziny (tych kilku scen na motorze). Generalnie wyszło, że chcę przekonać wszystkich, że to bardzo zły film, ale tak nie jest. Po prostu kiedy w filmie faceta od "Blue Valentine" występują Gosling, Cooper i Liotta, a otrzymuje się poprawną produkcję, która ma tyle samo atutów co słabych elementów i nie pokazuje nic, ale to nic nowego, to pozostaje tylko się wyżalić. No i film oczywiście na raz, a z "Drive" to nie ma nic wspólnego.

Zachęcam do polubienia nowego fanpage'a na facebooku, znajduje się tutaj.


No musiałam dodać jeszcze jedno zdjęcie z dzieckiem, są przeurocze :)

9 komentarzy:

  1. Już po zwiastunach widać, że to nie będzie spójna i fajna produkcja, na razie sobie odpuszczam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszystko wrzucone do wielkiego gara... hmmm... czyli po prostu bigos:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Niestety żółte włosy Goslinga skutecznie mnie zniechęciły do seansu... I to nagłaśnianie romansu z Evą Mendes.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy romans był tak nagłaśniany? W sumie jakoś dużo o tym nie czytałam, przez 2 tygodnie pogadali,a później nic już nie widziałam ;) W każdym razie nie ma czego żałować (filmu), nic specjalnego :)

      Usuń
    2. Może czytam za dużo plotkarskich gazet:)

      Usuń
  4. Tak, w większości się zgadzam, o czym pewnie wiesz, bo po zostawionym komentarzu wiem, że czytałaś moją recenzję :)
    Cianfrance rzeczywiście chciał chwycić zbyt wiele srok za ogon i dlatego jest jak jest. Gosling tutaj dominuje, mimo, że przecież możemy go oglądać przez niecałą pierwszą połowę filmu. I właśnie ciekawe jest to, że to rzeczywiście jego najbardziej się pamięta po seansie. Gdyby Cianfrance skupił się w filmie tylko na jego postaci i jeszcze dobitniej ukazał portret psychologiczny tej postaci, byłoby na pewno lepiej.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Generalnie z zarzutami się zgodzę, ale widzę jednak, że jako całość film spodobał mi się trochę bardziej. Mimo wszystko dałem mu się porwać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie ja ani się nie wzruszyłam, ani nie wciągnęłam specjalnie.

      Usuń