"Przed wschodem słońca" i "Przed zachodem słońca"

Jutro do kin wchodzi „Przed północą” (recenzja) – ostatni film z trylogii Richarda Linklatera. Od pewnego czasu ciągle gdzieś tam migały mi plakaty, ale niespecjalnie się tą premierą przejmowałam, bo jakoś uwagę bardziej przykuwały inne produkcje, zresztą nie widziałam poprzednich części. Jednak aby nie być taką ignorantką, postanowiłam zerknąć na wcześniejsze filmy, miałam od dawna wciśnięte przy nich „chcę obejrzeć”, ale nigdy nie interesowałam się aż tak i nie wiedziałam, że filmy te są powiązane. Zdziwiło mnie i zaintrygowało, że były kręcone z tak dużym odstępem czasowym, a gdy zobaczyłam przy pierwszym filmie 7,7 na filmwebie i 8,0 na imdb pomyślałam, że trzeba szybko to nadrobić. Po obejrzeniu pierwszej produkcji już wiedziałam, że na drugi dzień obejrzę kolejną, a w czwartek wieczorem będę siedzieć w kinie na „Przed północą” (co też dzisiaj uczyniłam:) ).

W pierwszej produkcji z 1995 „Przed wschodem słońca” Francuzka Celine (Julie Delpy) i Amerykanin Jesse (Ethan Hawke) poznają się w pociągu i po przyjemnej rozmowie spontanicznie postanawiają spędzić razem jedną noc zwiedzając Wiedeń. Są to zwykli, młodzi ludzie z problemami, trochę zagubieni, ale i z marzeniami i ogromnym entuzjazmem. Świetna gra obojga - niesamowicie swobodna, każda mina, każda reakcja, każdy ruch są prawdziwe. Przechadzają się po kościołach, pubach, ale to wszystko jest tłem, bo najważniejsza jest tu ich rozmowa, a rozmawiają o wszystkim. O sztuce, o miłości, o śmierci, ale i o duperelach. O wszystkim co przyszło im do głowy. Linklater nie stara się przedstawiać przerysowanej historii o dwóch połówkach jabłka, które się szczęśliwie odnalazły i dogadują się od pierwszych sekund jakby czytali w sobie myślach. 
To co zachwyca to niesamowita lekkość, swoboda i naturalność z jaką przedstawione jest to niby zwykłe, ale magiczne spotkanie. Niesamowicie ujmuje autentyczność historii i dialogów. A sama historia wydaje się bardzo przyziemna, wręcz banalna, lecz chyba to sprawia, że jest taka przekonywująca i angażująca. Faktem jest, że ich rozmowy po prostu wciągają. Jednak coś czego się nie spodziewałam to świetny humor. Dobre kilka razy po prostu aż na głos szczerze się zaśmiałam. Do tego film minął mi po prostu błyskawicznie. Czułam jakby trwał z 30-40 minut. Inteligentnie i romantycznie (ale bez przesady), a co najważniejsze bez naciągania, bez nadęcia, bez koloryzowania. Dwoje zwykłych ludzi poznało się i dobrze im się rozmawia, a my słuchamy, śmiejemy się i marzymy żeby być na ich miejscu. Czegoś takiego się nie spodziewałam – rewelacja.


9 lat później powstało „Po zachodzie słońca”. Przedstawia trochę już mniej przypadkowe spotkanie już troszkę innych, znacznie dojrzalszych Celine i Jesse’ego w Paryżu. Ona nieco pozbawiona swojej młodzieńczej radości życia i wiary w ludzi, on podobnie zagubiony i trochę jakby zgaszony. Oboje stoją na rozdrożu i wiedzą, że to może być ostatni moment aby coś zmienić w swoim życiu. Może to ta świadomość, że dzień wcześniej widziałam poprzednią część, a następnego dnia zobaczę kontynuację sprawiły, że traktowałam go jako „przejściowy”, ale nie, nie, temu filmowy zabrakło czegoś do bycia filmem kompletnym. Z tego też powodu film dostaje oczko niżej (chociaż cały uważam, że jest świetny!). Ciężko też było aż tak do końca wkręcić się w historię, ponieważ film trwał niecałe 80 minut. W ogóle ciężko mi sobie wyobrazić jakby to było gdybym czekała na ten film tyyyyle lat. Myślę, że czułabym się bardzo usatysfakcjonowana. 
Linklater jak w poprzedniej części nie stara się robić żadnej pokazówy ani nic nie naciąga, aby lepiej wypadło na ekranie. Stawia na realizm, pokazuje, że jest świetnym obserwatorem świata (co wszędzie się powtarza po prostu dobrze dobrane do wieku bohaterów wypowiedzi i poglądy) i przedstawia spotkanie po latach tak jak naprawdę mogłoby wyglądać. Tak jak pierwsza część film ten również charakteryzuje się naturalnością i pewnym wynikającym z niej urokiem. Szczerze poruszają losy bohaterów i aż boli to, że nie mogli się skontaktować, no i tym razem to Deply moim zdaniem bardziej skupia na sobie uwagę. Co równie ważne znowu kilka razy szczerze się uśmiałam, na prawdę tak jak rzadko kiedy. Zresztą powiem wam, że to nie są filmy do oceniania, to takie filmy, które się kocha i tyle. Możliwe też, że pierwszą część oglądało się odrobinę lepiej, bo po prostu Celine i Jesse byli młodzi, pełni fascynacji, entuzjazmu, beztroscy, po prostu pozytywni i wszystkie te pozytywne emocje przechodziły wręcz na widza, który po filmie miał ochotę wskoczyć do pociągu i podróżować w poszukiwaniu szczęścia i między innymi to sprawiało, że miał w sobie tą trudną do opisania magię. Tym razem oboje byli nieco zdystansowani. Jednak tak to w życiu wygląda, ale przypominam – również niesamowicie ujmujący.

Może dobrze, że wcześniej nie zapoznałam się z filmami, bo latami umierałabym z ciekawości czy powstaną kolejne części, a potem nie mogła spokojnie żyć ze świadomością, że są kręcone nowe i dopiero za jakieś 1,5 roku je ujrzę. Jestem pewna, że do filmów wrócę, na pewno do pierwszego, a jak obejrzę pierwszy to pewnie i od razu drugi, bo oba mają niesamowitą energię. A teraz siadam do napisania recenzji „Przed północą”, z którego właśnie wróciłam :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz