"Tylko Bóg Wybacza" - recenzja


dramat/kryminał/thriller
oryginalny tytuł: Only God Forgives
rok: 2013
reżyseria: Nicolas Winding Refn
scenariusz: Nicolas Winding Refn

Pamiętam moje pierwsze myśli. Prawie, że głucha cisza, świetna praca kamery, ciekawe kadry, cudne kolory. Między ścianami, jak w labiryncie przemieszczają się bohaterzy. Wszystko kojarzy mi się z teatrem. Słychać tylko ich kroki i bicie serca. Nie mam zielonego pojęcia czego się spodziewać, ale jest mroczno i bardzo intrygująco. Po krótkim zapoznaniu z formą rozpoczyna się akcja filmu. Brat Juliana (Ryan Gosling - przegląd jego ról tutaj) – Billy morduje prostytutkę, czego szybką konsekwencją jest wymierzenie sprawiedliwości, czyt. zabicie go przez ojca zmarłej dziewczyny. Po kilku zawirowaniach wracamy do brudnej, mocno czerwonej, nocnej krainy, po której przechadza się Julian i w której oglądamy krwawe następstwa czynu Billy’ego. 

Powiedzmy sobie szczerze. To nie jest dobra rola Goslinga. Inna sprawa to zamysł reżysera, jednak gdyby aktor dał z siebie troszkę więcej i nie wyglądał jakby grał z biegu to wyszłoby to na plus. Zapewne zamierzony minimalizm w jego grze tworzył chwilami wrażenie braku zaangażowania w rolę. Siedząc już w tym temacie muszę wspomnieć o scenie, która według mnie jest jedną z ważniejszych w filmie i mimo braku typowo narastającego napięcia i typowego punktu kulminacyjnego ona według mnie była tutaj odpowiednikiem tego punktu. Niestety słabym odpowiednikiem. Mowa o walce Juliana i Changa. Spojlera nie będzie, bo chyba każdy już rok przed premierą filmu widział obitą twarz Goslinga na plakacie. Gdy Julian podwijał rękawy, luzował krawat i przygotowywał się do konfrontacji maksymalnie zaangażowana czekałam na spektakl. Było czuć to „coś” i spragniona oczekiwałam mordobicia. Niestety w tych ważnych scenach strasznie raziła mnie jego nieporadność. Wiem, że miał być tym słabszym, ale wyglądało to potwornie amatorsko.
Może miało być to zabawne i groteskowe, nie wiem. Mnie scena wkurzyła, nie wiem jak można było ją tak zepsuć.  Bez wątpliwości Gosling dobrze wpasował się w film, w ideę Refna i w klimat, ale nie ma tu za bardzo czego wychwalać.

Na dobrych kilku scenach się śmiałam. Chociażby samo ujęcie stojącego Changa jak zawsze z kamienną miną za strugami deszczu wyglądało komicznie. Nie znam twórczości Refna, nie wiem czy miało być zabawnie, ale dla mnie było. Co nie zmienia faktu, że wiele, w sumie to większość scen oglądałam w maksymalnym skupieniu z kamienną twarzą. A jeśli chodzi o brutalność nie było tak źle jak mówią. Tylko raz na jakieś 2 sekundy zasłoniłam oczy. Może się nie znam, ale dla mnie kilka scen zawiewało mocno Tarrantino. Z dwóch części „Kill Billa” najbardziej podoba mi się jeden.. nie wiem jak to nazwać rozdział? Zresztą podoba to za mało powiedziane, to absolutnie najlepsze minuty z obu filmów. Chodzi tu o historię treningów u mistrza Pai Mei, więc ucieszyłam się przypominając sobie o tym patrząc w jednej czy dwóch scenach na Changa (bardzo dobry Pansringarm), zresztą nie tylko wtedy.

Kristin Scott Thomas jako rasowa suka o czym pewnie doszły was już słuchy wypadła rewelacyjnie. Jej wygląd, ruchy, głos – cudeńko. Przy okazji jest jedną z postaci, które mówią najwięcej. Inni tak naprawdę nie rozmawiają ze sobą, a raczej, że tak powiem przekazują komunikaty – krótko i na temat. Zresztą chyba więcej niż słowami przekazują od siebie za pomocy rąk (rzadko używanych w przyjacielskim geście). Jak to gdzieś przeczytałam Crystal mówi więcej niż wszyscy inni bohaterzy razem wzięci ;) A jak już powie.. to już powie. Nie widziałam w niej ani grama tej irytującej Scott Thomas z innych produkcji (chociażby z "Uwodziciela", "Wojny domowej" czy "Czterech wesel i pogrzebu") , a o obawach związanych z jej występem w tym filmie zapomniałam po kilku sekundach oglądania Crystal na ekranie. Przemyślana, mocno zakreślona i świetnie zagrana postać. Kiedy będę robiła top7 najgorsze mamuśki to z pewnością tam zagości.

Po spędzeniu 1,5 godziny w Tajlandii, można śmiało stwierdzić, że tylko Bóg wybacza. Świetne kino i jak będę miała możliwość z wielką chęcią obejrzę jeszcze raz. Powiem szczerze, że gdybym nie wiedziała przed seansem o przeważających negatywnych opiniach o tej produkcji to po wyjściu z kina bym nie uwierzyłabym, że wzbudza aż tak skrajne emocje. Naprawdę nie wiem o co chodzi, film jest osobliwy i tak dalej, ale jest wielu reżyserów, którzy robią może nawet jeszcze bardziej specyficzne produkcje, a jednak nie ma aż takich dyskusji ze skrajnymi ocenami na ich temat. Już bardziej specyficzny wydaje mi się humor chociażby Wesa Andersona, a jednak ludzie raczej przychylnie oceniają jego filmy (chyba, że naprawdę część robi to dlatego, bo bohaterzy mieli fajne kolorowe ubranka), ale w takim razie „Tylko Bóg Wybacza” też powinno się podobać, bo pod względem estetycznym jest równie cudny.Przykładowo scena kolacji z Kristin Scott Thomas jest pod tym względem wspaniała. Widać pomysł, precyzję i czuć magię (póki się nie odezwie;).

O scenach snów i marzeń nie będę pisać, bo o oniryzmie i innych takich pewnie zdążyliście już się od premiery naczytać. Więcej nie będę pisać, bo sama tego nie lubię jak czytam recenzję, której 3/4 jest naładowane wszystkim co recenzujący zauważył i zanalizował w czasie seansu. Pochwalę tylko jedną rzecz, która bardzo mi się spodobała. Interesujący, jakże prosty, a jakże wymowny przewijający się na różnorakie sposoby motyw rąk. No bardzo fajny pomysł. Muszę wspomnieć o jeszcze jednym. Mimo, że sekwencje muzyczne co jakiś czas się powtarzały to zawsze uderzały i tworzyły napięcie z taką samą (ogroomną) siłą. A te organy.. są dreszcze są. Pisania osobnego postu z interpretacją filmu po jednym seansie nie będę się podejmować, jeśli jednak ktoś chce TUTAJ kilka moich luźnych przemyśleń dotyczących zakończenia (login aga7765) - oczywiście spojlery i nie spodziewajcie się niczego odkrywczego.

Film podejmuje średnio radosną (haha - mało powiedziane) tematykę, ale nie jest ona zaraźliwa. To produkcja, w którą nie wchodzi się, tylko którą nieco z boku się ogląda (lub jak ja podziwia). Dzięki temu po seansie nie czułam się przybita czy zmęczona tą całą brutalnością. Wyszłam z kina z pewną satysfakcją i generalnie zadowolona myślałam sobie "no fajnie, zobaczyłam bardzo dobry film". Warto było pójść. Nie polecam i nie namawiam, bo chyba każdy już zdaje sobie sprawę, że idzie na ten film na własną odpowiedzialność, chociaż nadal nie rozumiem tej kontrowersyjności. Przecież były filmy, w którym forma w porównaniu do treści znacznie bardziej przeważała, tutaj przeważała minimalnie. Krwi i trupów w Django było jakieś 20 razy więcej, od przekleństw uszy nie więdły, a historia przecież była i to niegłupia jak piszą. Refn wciągnął mnie w losy Juliana i jego rodziny, dosłownie chłonęłam te wszystkie kolory, z maksymalnym skupieniem obserwowałam każdy krok bohaterów. Daję z czystym sumieniem ósemkę z ogrooomnym plusem. 

7 komentarzy:

  1. Ja widziałam tylko "Drive" i na razie odpuszczam sobie seans. Myślę, że to typowy film na który trzeba mieć "nastrój" :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do każdego filmu trzeba mieć nastrój, do niektórych trzeba mieć jeszcze alkohol, a są i takie, że nawet po silnych narkotykach nie nabierze się na nie ochoty. ;)

      Usuń
    2. Mało zabawne. A czemu ci się nie podobał :) ?

      Usuń
    3. Nie napisałam, że mi się nie podobał. Podobał mi się i to bardzo. Ale jak się takiego typu kina nie lubi, to żaden nastrój nie pomoże. Ja bym ten tytuł zakwalifikowała do "tylko dla fanów".

      Usuń
    4. Rozumiem :) Po prostu gdy w połowie recenzji czyta się teksty typu, że nawet po najmocniejszych narkotykach film ani nie wciąga, ani nie bawi, ani nie interesuje to gdy widzi się to po raz kolejny to robi się słabo ;)

      Usuń
  2. Podzielan zdanie, ze wszystkim sie zgadzam!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Wreszcie doczekałem się recenzji no i z czystym sumieniem zgadzam się z każdym słowem (nawet tego Goslinga Ci wybaczę, który no mnie się podobał, ale faktycznie minimalizm przemawiał przez jego kreację :D). Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń