"Martha Marcy May Marlene" - recenzja

dramat/thriller
rok: 2011
reżyseria: Sean Durkin
scenariusz: Sean Durkin

Po dwóch latach Martha cudem opuszcza niebezpieczną sektę. Pod swój dach przygarnia ją starsza siostra wraz z mężem. Niestety okazuje się, że sekta nie pozwala tak łatwo się od siebie uwolnić.

Film będę chwalić za kilka rzeczy, ale chyba najbardziej interesującym doświadczeniem było oglądanie nietypowo przedstawianych scen. Najczęściej patrząc na dialogi bohaterów widzimy na zmianę ich twarze. Tutaj kamera ustawiona gdzieś z boku statycznie obserwuje rozmowę sióstr i nie łapie więcej niż profilu jednej z nich. Niesamowite jak wiele można pokazać przy użyciu nienachalnych, niby przypadkowych ujęć. Produkcja w połowie przedstawia zwykłe, codzienne sytuacje, które skutecznie ukazują stan psychiczny głównej bohaterki. Z wielką przyjemnością oglądałam widziane już wiele razy, lecz przestawione tym razem zupełnie inaczej sceny. Pod tym względem "Martha Marcy May Marlene" naprawdę nie pozwala się nudzić i co rusz zaskakuje. Stan głównej bohaterki przejmuje i przeraża. Szkoda że reżyser nie pokusił się o pokazanie jak do tego doszło i jak to całe "pranie mózgu" wyglądało. No i że z jednej strony zrobił film bardzo serio, a z drugiej tak zatopił się w oniryczny, mroczny świat Marthy, że zapomniał o pewnych normach i ludzkich zachowaniach przez co produkcja jest jedną z tych mocno naciąganych i mało realnych, a z tego powodu wielu nie zdoła docenić jej kilku zalet traktując ją jak nadmiernie wystylizowaną bajeczkę.

Plusem i minusem zarazem jest wszechobecna oszczędność. Jeśli widziało się filmy takie jak chociażby "Mistrz" to przedstawiona tu sekta nie szokuje i nie robi specjalnego wrażenia, a pokazane nagle, wycięte z kontekstu sytuacje nieco przerażają ale również przez swoją chorą absurdalność śmieszą. Urywki z przeszłości wprowadzają wiele tajemniczości, mroku i intrygują, ale pozostają mało zrozumiałe. Pomimo minimalizmu nie są też pozbawione emocji, lecz nie dają widzowi szansy na zrozumienie sekciarskich działań (głównie chodzi tu o sposoby pozyskiwania nowych wiernych). Minimalizm skutecznie izoluje emocjonalnie od Marthy, sprawiając, że bardziej żal robi się tych mniej poszkodowanych bohaterów, czyli małżeństwa, a na główną bohaterkę patrzy bardziej jak na wariatkę niż na poszkodowaną. Fabularnie film nie zaspokaja (i nie chodzi  mi o zakończenie), ale i tak pozostaje naprawdę niezłym filmem. Daleko mu do thrillera, ale na plus wychodzi wszechobecny niepokój. Bardzo fajnie i sensownie połączono też teraźniejszość z retrospekcjami. Widać, że to film zaplanowany, przemyślany i wypieszczony, ale nie rzuca na kolana pod żadnym względem.



Produkcja ta to przede wszystkim bardzo dobry występ świetnie zapowiadającej się i wybierające niebanalne produkcje Elizabeth Olsen. Całkiem dobrze daje sobie radę kojarzący mi się ze słodkimi rolami Hugh Dancy. Nie wiem za to czemu aż tak chwalony jest John Hawkes (sto razy lepszy był w chociażby "Do szpiku kości"), a tutaj mimo, że powinien być jednym z ważniejszych punktów to nie miał zbyt wielkiego pola do popisu.

"Martha Marcy May Marlene" to film ciekawy, dobry aktorsko i muzycznie, pozostawiający widza niespokojnym, łączący subtelność z jej przeciwieństwami i do tego cudownie stylowy. Pozostawia jednak (ten niefajny) niedosyt zarówno jeśli chodzi o zakończenie (chociaż fakt, jest co interpretować) jak i samo wykonanie. Jeśli lubicie takie zwykłe-niezwykłe i niespiesznie przedstawione historie to można obejrzeć. Szczególnie jeśli jesteście w stanie przymknąć oko na luki fabularne oraz naciągnięcia i delektować się dusznym, typowym dla Sundance (wygrana za reżyserię) klimatem.

1 komentarz:

  1. Mnie ta produkcja bardzo sie podobała,choć faktycznie jeśli brać pod uwagę podczas oglądania to o czym pisałaś to może nie powalać,a nawet zmęczyć.Natomiast jako że lubię takie jak to ujęłaś "zwykłe-niezwykłe"filmy to dla mnie było to dobrze spędzone prawie dwie godziny :)

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń