"Das Finstere Tal" - recenzja

western
rok: 2014
reżyseria: Andreas Prochaska
scenariusz: Martin Ambrosch, Andreas Prochaska

Gdy jak przebita strzałą miłości zakochiwałam się po danej roli w jakimś aktorze czy aktorce leciałam do początku filmografii i oglądałam wszystkie filmy jak leci. No prawie wszystkie. Do dzisiaj nie obejrzałam np. "Osady" z Phoenixem. Ma niezłe oceny, ale wyjątkowo mnie ten film nie ciekawi. Inna sytuacja jest gdy ulubiony aktor nie grał w wielu filmach i nie ma miejsca na wybrzydzanie. "Czego się nie robi dla swojego ulubieńca?" - spytacie, a ja odpowiem: "ogląda się nawet niemiecko-austriacki western". Z początku byłam przestraszona, ale teraz mogę powiedzieć, że seans był samą przyjemnością, a nie bolesnym poświęceniem.

Jak widzicie do filmu byłam sceptycznie nastawiona (mam raczej negatywne doświadczenia ze współczesnym, niemieckim kinem), lecz produkcja na szczęście zrobiła mi miłą niespodziankę. Oprócz Riley'a nie znałam nikogo z obsady, lecz wystarczyło kilka minut by przekonać się do austriackich i niemieckich aktorów. Zarówno odtwórcy ról czarnych charakterów, wykorzystujących mieszkańców wioski, jak i Beer oraz Gratl grające kobiety, u których zamieszkuje tajemniczy nieznajomy (w tej roli Riley) wywarli na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nakręcenie westernu w północnych Włoszech okazało się nie dość, że ze względu na bajeczne krajobrazy świetnym pomysłem to w dodatku profesjonalnie zrealizowanym. Pomimo doskonale wykorzystanego miejsca kręcenia, pod względem technicznym i aktorskim utrzymania produkcji na wysokim poziomie (te dwie rzeczy są o niebo lepsze niż w np. ostatnio oglądanym przeze mnie "The Salvation") i niezłej historii , film i tak nie zostanie obsypany pozytywnymi recenzjami i nie będzie o nim głośno. Dlaczego, skoro jest austriackim kandydatem do Oscara? O tym niżej.

Dialogi sprowadzone są do absolutnego minimum, a między nimi oglądamy w (dla mnie cudowną) nieskończoność przedłużające się ujęcia wypełnione jak cały film po brzegi niepokojem, zimnem i wspaniałą (z jednym wyjątkiem) muzyką. To film potwornie surowy, zwięzły, lodowaty, śmiertelnie poważny i oszczędny, w którym sama forma przekazuje znacznie więcej niż treść, a już na pewno słowa. Zamiast wysłuchiwać dialogów delektujemy się malowniczymi zdjęciami i przepięknymi dźwiękami. No i przeżywamy, bo jak to w westernie w każdym ujęciu czujemy jak zbliża się punkt kulminacyjny i nieunikniony pojedynek. Muzyka zasługuje na najważniejsze nagrody, jest naprawdę niesamowita, magiczna i doskonale dobrana. Spełnia zresztą ważniejszą rolę niż dialogi. Po kilku wymienionych słowach przez kilka kolejnych minut nie padają żadne. Są one zresztą zupełnie zbędne.




Niestety jedna z ważniejszych scen została mocno zepsuta. Tak jak i w "Mieście 44" połączenie zjawiskowo latających pocisków i niespodziewane, współczesne dźwięki nie przyniosły niczego dobrego. Niestety to niejedyny błąd Komasy, który Prochaska powtórzył. Może nie przedawkował, ale zdecydowanie nadużył slow-motion. To z jednej strony film stylowy, surowy i w ogóle jeśli chodzi o formę fantastyczny, a z drugiej zdarzają mu się sceny do bólu hollywoodzkie. To jeden z tych filmów, w którym łuska nie wypada, lecz swawolnie z podniosłą muzyką w tle i dymnymi fanfarami opuszcza karabin. Do pewnego momentu taka zabawa i odświeżenie westernu wypada fajnie, ale nawet jak dla mnie były sceny, w których Prochaska już zwyczajnie przesadził.





















"Das Finstere Tal" to zrobiony w Europie, lecz duchem hollywoodzki western ze współczesną nutką, z tak małą ilością dialogów, że mniej jest już tylko w kinie niemym i Samem Rileyem, który pojawia się jako nowe wcielenie "Mściciela" i "Terminatora". Czy warto zajrzeć do miejsca gdzie nie liczą się słowa, a czyny, gdzie nie ma miejsca nawet na odrobinę uśmiechu? Wyjdą z niego zadowoleni tylko najwięksi fani westernów i to jeszcze ci przykładający dużą wagę do aspektów technicznych i potrafiący docenić wolne tempo, minimalizm i fabularną prostotę. Reszcie raczej odradzam.

Gdy przeczytałam rok temu o produkcji byłam przestraszona, że po ślubie z niemiecką aktorką (Alexandrą Marią Laną znaną z "Wyścigu", "Imagine" czy "Lektora"), przeniesieniu się z Wielkiej Brytanii do Niemiec i nauce niemieckiego Riley zacznie grywać w niemieckich filmach. Patrząc na inne tegoroczne i przyszłoroczne produkcje tzn. "Czarownicę", "Suit Francaise" (obok m.in. Michelle Williams i Kristin Scott Thomas) czy kręcone właśnie "Pride and Predjudice and Zombies" widać, że był to jednorazowy (i zaskakująco udany) wybryk. Z każdym kolejny filmem Sam Riley podoba mi się coraz bardziej i wróżę mu wspaniałą filmografię , bo jego ciekawa uroda i talent tylko czekają na nietuzinkowe role.





















P.S. Ostatnio często czytam o nowo odkrytych, utalentowanych, brytyjskich aktorach i o tym jaką to po trzydziestce mają nadal słabą filmografię. Np. Luke Evans jest krytykowany, bo zagrał w kilku blockbusterach. Zarówno on jak i Riley zaczynali od śpiewu, grali sporo w teatrze, mają niemało różnorakich osiągnięć, a w kinie siedzą dopiero od kilku lat. Nie ma co porównywać ich filmografii do wyjadaczy, którzy w filmach grają od dziecka. Podobnie z jest z kilkoma innymi objawieniami kina ostatnich lat, ale o nich post za jakiś czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz