"Co jest grane, Davis?" - recenzja

dramat/muzyczny
oryginalny tytuł: Inside Llewyn Davis
rok: 2013
reżyseria: Ethan Coen, Joel Coen
scenariusz: Ethan Coen, Joel Coen

Folkowy muzyk Llewyn Davis plącze się po Stanach szukając szansy na karierę, zarobek oraz sposobu na odnalezienie siebie i ułożenie życia. Jest uparty, nerwowy, jego styl bycia nie przysparza mu przyjaciół, chociaż jakimś cudem zawsze udaje mu się dorwać czyjąś kanapę. Próbuje sobie poradzić ze stratą przyjaciela, z tym, że innym sukces przychodzi znacznie łatwiej i z brakiem pieniędzy.

Na rottentomatoes świetne recenzje (od krytyków 94%), na imdb - 7,8 i tylko na filmwebie 6,9 i raczej krytyczne komentarze. Do tego 2-3 przeczytane, powściągliwe, mówiące to samo recenzje bez zachwytów. Z tą wiedzą i nadal dużą wiarą i ekscytacją podeszłam do seansu „Inside Llewyn Davis”. Okazało się, że tym razem prawda leży gdzieś po środku. Bracia nie pokazali niczego, ale to niczego nowego, jest to wręcz swojego rodzaju powtórka z ich poprzednich produkcji. Niczym nie zaskoczyli i próżno to szukać „wartości dodanej”. Mimo braku nowości jest to nadal produkcja, którą można bez obciachu polecić fanom powolnych, klimatycznych produkcji, bo jest to właśnie wyjątkowo spokojnie przedstawiona historia z kilkoma, typowymi coenowskimi momentami kiedy to patrzymy wytrzeszczając oczy czy też śmiejemy się wewnątrz. Film otrzymał 2 nominacje do Oscarów i 3 do Złotych Globów.


Znowu tak samo jak w moim ulubionym "Poważnym człowieku" czuć "Proces" Kafki. Nieco bierny bohater, który nie potrafi wziąć spraw w swoje ręce i chodzi od ludzi do ludzi - głównie chodzi mi o wytwórnie (przypomina się  Larry Gopnik chodzący po rabinach). Drugą produkcją Coenów (i tą która głównie przypomina się podczas seansu) jest "Bracie, gdzie jesteś?".  Przeskakujemy z lat 40-stych do lat 60-tych, ale tym razem nie mamy tutaj uciekającego więźnia, chociaż? Może Llewyn jest więźniem swojego życia, a raczej swojej (pomimo miłości do muzyki i wierności folkowym melodiom) bezradności? Znowu nieodłącznym elementem jest muzyka, znowu mamy do czynienia z kinem drogi, znowu przygaszone kolory i niesamowity klimat. Bracia Coen kolejny raz sięgają również po personifikację, znowu zadziwia nas biorący się nie wiadomo skąd John Goodman w bardzo charakterystycznej roli. Podsumowując podobieństwa pozwolę sobie nawet na stwierdzenie, że "Inside Llewyn Davis" jest połączeniem tych dwóch produkcji tyle, że w folkowych rytmach.


Mieszane emocje wzbudziła informacja o obecności Justina Timberlake’a w obsadzie. Nie ma go zbyt wiele, ale powiem wam, że jest to chyba najlepsza rola w jakiej go oglądałam. Został po prostu idealnie dobrany. Słodki, naiwny, naturalny, po prostu rozkoszny. Bardzo udany występ. Wprowadza przyjemny powiew świeżości i radości do tej historii. Jedna z najlepszych scen w produkcji to ta, kiedy razem z Llewynem i Alem Codym śpiewa „Please Mr Kennedy”. Oglądałam ją jak zahipnotyzowana. O Carey Mulligan oprócz tego, że pokazała się z nieco innej strony nie powiem nic ciekawego, po prostu bez rewelacji. Mam wrażenie, że tak ognistą i soczystą wymianą zdań między graną przez nią bohaterką, a Llewynem jaką serwują nam bracia Coen można było jeszcze lepiej przedstawić. Wcześniej znany mi tylko z roli w „Drive” Oscar Isaac bardzo, bardzo na tak. Nie jest to postać, która zapadnie w pamięć (już prędzej jego kot), ale bardzo dobrze zagrana rola. Jest jeszcze jedna postać, o której trzeba wspomnieć. Johnny Five (w tej roli Garrett Hedlund, którego nie poznałam) może walczyć o tytuł najbardziej tajemniczego bohatera wszech czasów.


Jak zawsze absurdy, niedokończone wątki, bardzo delikatnie zaznaczone wskazówki i wnioski, mocno zarysowane postaci i momentami rozbrajająca powaga. Kameralny, subtelny, stylowy - iście folkowy film. Tak - jest to baardzo powolna produkcja, tak - nie obiecuję, że was nie znudzi, a jeśli znacie filmografię braci Coen to już wiecie czego się spodziewać. Niestety niczego nowego tutaj nie znajdziecie, bracia bazują w większości na tym co już widzieliśmy, ale jak zawsze nie zawodzą i trzymają więcej niż przyzwoity poziom. Jest to spokojna, nienarzucająca się produkcja, która mimo nie nachalności w formie i przesłaniu w jakiś czarodziejski sposób wślizguje się i nie daje widzowi spokoju po seansie, a myśli cały czas krążą wokół ludzi i miejsc, o które ociera się Davis. No, a kociak absolutnie wymiata.

4 komentarze:

  1. No pewnie, że tym razem bracia nie pokazali nic nowego i też w sumie mi najbliżej ten film skojarzył się z "Poważnym człowiekiem". Wszystko jednak w tym filmie gra, jest dopięte na ostatni guzik i działa jak należy. Nawet jeśli trąca wtórnością, to się ogląda jak kino z absolutnie najwyższej półki. Dla mnie mimo wszystko to obok "Ona" najlepszy film jaki zajrzał na nasze ekrany w tym roku. Do tej pory :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Absolutnie się z tobą zgadzam, może jeszcze trochę za mało go wychwaliłam w recenzji, nie oglądałam tego na zasadzie "o nie, to już było, znowu to samo beznadzieja" tylko opisałam moje spostrzeżenia, ale powtórzenie pewnych elementów absolutnie nie wyszło na minus tylko nie zaskoczyło na tyle, ani nie zrobiło już na mnie tak ogromnego wrażenia żeby dawać noty na miarę "To nie nie kraj dla starych ludzi" czy uwielbianego przeze mnie "Poważnego człowieka". Jak najbardziej czuje się przez cały seans, że ma się do czynienia z porządną produkcją z najwyższej półki jak napisałeś :) Z pewnością do niej wrócę za jakiś czas :)

      Usuń
    2. Tym bardziej dziwi mnie brak nominacji za najlepszy film :)

      Usuń
    3. Patrząc na to, że np. "Prawdziwe męstwo"i "Poważny człowiek" otrzymali nominację w tej kategorii to rzeczywiście i "Inside.." powinno dostać.

      Usuń