"Grand Budapest Hotel" - recenzja


dramat/komedia
oryginalny tytuł: The Grand Budapest Hotel
rok: 2014
reżyseria: Wes Anderson
scenariusz: Wes Anderson

Grand Budapest Hotel najlepsze lata ma już za sobą. Znajdujący się w Republice Żubrówka hotel jest w kiepskim stanie, do tego zatrzymuje się w nim niewielu gości. Pewien goszczący tam pisarz (Law) poznaje starego właściciela hotelu, dzięki którego opowieści cofamy się do lat 30-tych, gdy to pracował jako lobby boy, a jego mistrzem był znany i szanowany konsjerż Gustave (Fiennes). Miał jednak dwie słabości - seks z blond starszymi, majętnymi, mieszkankami hotelu oraz intensywny zapach jego ulubionych perfum. O ile to drugie oprócz drapania w nosie osób wsiadających po nim do windy nie stwarzało problemów, to pierwsza ze słabości stała się powodem, przez który wplątał się w poważne tarapaty – został oskarżony o zabójstwo Madame D.(Swinton), a uwierzcie, że z jej rodziną (Brody, Dafoe) nikt nie chciałby mieć na pieńku.

Zacznę od tego czemu nie pieję z zachwytu. Jak zawsze wszystko zostało przedstawione z godną podziwu skrupulatnością, jednak mam tutaj podobny zarzut (chociaż to nieco za dużo powiedziane) co w przypadku „Genialnego klanu”. Za dużo przedstawiania „na sucho” wszystkich i wszystkiego. Kiedy historia nabierała rozpędu (sceny w muzeum, kościele/klasztorze? i w górach) wtedy dopiero mogłam rozkoszować się na całego filmem i wybałuszając oczy poczułam, że Anderson daje czasu. Niestety takich scen było dla mnie za mało. Anderson poświęcił się bez reszty warstwie wizualnej. Jako ogromna fanka Andersona kocham i wielbię, ale też najzwyczajniej w świecie doskonale znam już jego styl i znaki szczególne, które oglądane po raz n-ty cieszą oko, ale nie robią już aż takiego wrażenia. Oczywiście ubóstwiam stronę wizualną w jego filmach, ale co zawsze podkreślam – nie za to go pokochałam. Dialogi i humor są tym czym mnie ujął i poczułam, że trafił w samo sedno mojego gustu, a te właśnie elementy nie były wcale lepsze niż np. w „Fantastycznym Panie Lisie”. Akcji mniej niż w „Podwodnym świecie ze Stevem Zissou”, więc też nie mogę napisać, że tym mnie zaskoczył. Coś jednak nowego było. Tym razem Anderson nie tylko dzieli się swoją wrażliwością, poczuciem estetyki i humorem, ale dodaje do tego całkiem inny niż dotychczas świat. Z olbrzymią klasą (i rozmachem) snuje historię pięknego hotelu i mimo, że w filmie znajdziemy multum jego charakterystycznych cech to tworzy po raz pierwszy film tak przystępny dla szerszej widowni. W związku z tym, że jest to pod wieloma względami bogata produkcja (multum bohaterów, wątków, mieszkanie gatunków, nawiązania do historii) nawet osoby, na których większego wrażenia nie robi osobliwa forma będą zainteresowane i wciągnięte w zwariowaną historię.


Zmieniająca się narracja, wspominana często z zachwytem jako nowość u Andersona nie zrobiła na mnie większego wrażenia, za to muzyka jest genialna! „Grand Budapest Hotel” będzie mi się kojarzył ze świetnymi dźwiękami, które idealnie dopełniały obraz, a często wręcz tworzyły cały nastrój i napięcie. Fiennes wykonał dobrą robotę, mimo to Gustave jest najzwyczajniej w świecie niespecjalnie ciekawą postacią, której ani specjalnie nie polubiłam ani też mnie nie bawiła, nie intrygowała. Dlatego też wyróżnię tylko Tildę Swinton, Murray’a (chociaż niewiele ich), no i bardzo podobali mi się Edward Norton. No i Dafoe. Staromodnie, wartko, ciekawie i zabawnie. Głównie słodko i kolorowo, ale bywa też mrocznie i krwawo. Anderson nakręcił lepsze (bardziej specyficzne i Andersonowe) filmy, jednak w tym zawarł wszystko co się dało i nie wiem jakim cudem, ale nad tym zapanował. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Jeśli poprzednie jego produkcje były dla was zbyt dziwaczne to tym razem nie będziecie zawiedzeni seansem. Jak zawsze polecam.


inne recenzje, reklamy... wszystko związane z Wesem Andersonem tutaj

3 komentarze:

  1. z kolei mnie poprzednie filmy Wesa nie powaliły na kolana (oglądałam jeszcze Rushmore, Royal Tenenbaums oraz Moonrise Kingdom). za to Grand Budapest Hotel - tak. bawiłam się wyśmienicie, wzruszałam, rozkoszowałam ujęciami. także postać Gustave była dla mnie wspaniale skonstruowana - typ człowieka, których już nie ma, pełen klasy, charakteru, gentleman, ale kiedy trzeba potrafi rzucić f*****em

    zapraszam do mnie - http://tiny.pl/qn19m

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sama tam trafiłam dopiero teraz zobaczyłam komentarz :) Tutaj widzę, że czeka już na mnie odpowiedź! :D No cóż na pocieszenie mogę ci powiedzieć, że gdybym musiała wymienić najlepsze Wesa to wymieniła bym te, których jeszcze nie widziałaś: lis, darjeeling i zissou (więc może któryś z nich też okaże się takim 10/10 seansem). Ja co do Andersona mam już spore wymagania, dlatego tak spytałam czy to pierwszy twój seans, że zrobił aż tak olbrzymie wrażenie. Co do Gustave to prawda, ale nie wiem jakoś tak.. zwyczajnie w świecie nie polubiłam faceta, podziwiam, ciekawa postać, ale nie było tego "czegoś", a jeśli jest jakiś zgrzyt w odbiorze głównego bohatera to zaraz odbiór całego filmu też spada. P.S. Zajrzałam do zakładki "człowiek z misją", mam podobnie, chociaż teraz ta moja misja samoistnie się stworzyła, oglądam jeden noir za drugim. Mam to samo z dokumentalnymi, pewnego wieczoru kliknęłam przy wieeelu "chcę obejrzeć" (głównie o zwierzętach), ale podejrzewam, że będą to niełatwe emocjonalnie seanse i na razie odwlekam.

      Usuń
  2. intensywny zapach jego ulubionych filmów :)
    czekam dziewczyno na Twoja recenzje nimfomanki.
    pozdro600

    OdpowiedzUsuń