"Więzy krwi" - recenzja

dramat/kryminał
oryginalny tytuł: Blood Ties
rok: 2013
reżyseria: Guillaume Canet
scenariusz: Guillaume Canet, James Gray

Guillaume Caneta znałam tylko jako aktora. Najczęściej pojawia się w francuskich filmach, ale możecie też kojarzyć go np. z "Zeszłej nocy", gdzie stworzył ciekawy duet z Keirą Knightley. Tym razem (jak się okazało już po raz czwarty) stanął po drugiej stronie kamery. W scenariuszu pomógł mu James Gray, którego to wrażliwością i pomysłem od początku do końca produkcja jest wypełniona. W "Ślepym trafie" oraz "Two Lovers" przedstawia on ludzi, którzy próbuję wrócić do normalnego życia, a w "Królach nocy” głównymi bohaterami są bracia stojący po przeciwnych stronach prawa - jeden jest policjantem, a drugi kryminalistą. W "Więzach krwi" możemy oglądać pewnego rodzaju połączenie tych dwóch historii, lecz jest to zrobione tym razem z większym luzem, a przy okazji wspaniałym stylem.

Nie jest to prawdziwy kryminał z krwi i kości. Jeśli widząc słowo "kryminał" aż ślinka wam cieknie na myśl o pełnym akcji, dynamicznym, krwistym kinie to zapomnijcie. Na pierwszy plan wyeksponowany jest tutaj wyjątkowo ważny jak na takie kino aspekt psychologiczny. Wszystko zaserwowane jest w całkiem przystępnej (jeśli ktoś za rozlewem krwi w kryminałach nie przepada) formie. A jeśli czekacie na pełne akcji kino to wręcz odwrotnie. Recenzje film zbiera średnie, żeby nie powiedzieć słabe. „Wolny, wtórny” – taki jest i ja też to widzę, jednak żadna z tych rzeczy mi nie przeszkadza. Bardzo wolne tempo nie jest mi straszne, a tego typu kryminały lubię i mogę podobne historie oglądać wiele razy, o ile są oczywiście dobrze zrealizowane tak jak w tym przypadku. Mimo, że historia jest prosta to dobrze poprowadzona i zgrabnie zmierzająca do zakończenia, które wyjątkowo mi się spodobało. No i tak jak w przypadku nasuwającego się podczas seansu na myśl „American Hustle” siedzimy w latach 70-tych, co dla mnie jest kolejnym plusem.



Na szczęście Mark Wahlberg zrezygnował z występu w tym filmie. Wtedy byłaby to naprawdę powtórka z Graya, nawet dla mnie, czyli ceniącej jego produkcje osoby ciężka do zniesienia. Nie oznacza to, że Clive Owen w glorii i chwale zastąpił jego miejsce. Jego bohater mimo, że ma spore pole do popisu wypada średnio. Jest to przyzwoity występ, ale nic więcej. Moim faworytem jest Billy Crudup. Stworzył najbardziej prawdziwą i przejmującą kreację mimo, że jego bohater nie był tak efektowny jak prostytutka i narkomanka grana przez Cotillard czy zakochany, wybuchowy kryminalista (Owen). Jeśli chodzi o damską część obsady wszystkie trzy panie sprawują się znakomicie. W przejmującej roli rozdartej kobiety z problemami wspaniale wypada Zoe Saldana. Tytuł najbarwniejszej bohaterki zdobywa Marion Cotillard nie taka cicha, spokojna i urocza jak zwykle. Jako prosta dziewczyna niemająca specjalnie wiele do zagrania dobrze dała sobie radę Mila Kunis, która specjalnie do roi przytyła kilka kilogramów (efekt jest taki, że nie jest jak zawsze mega seksowna tylko trochę seksowna ;). Nie dają się przyćmić także inni aktorzy – m.in. James Caan i Matthias Schoenaaerts. Co fajne każdy z bohaterów i bohaterek dostaje swój moment na pokazanie się przez co mimo, że ilość istotnych postaci nie ogranicza się do dwóch to nie wpływa to negatywnie na efektowność ich występów oraz zżycie się z nimi przez widza. Jak widzicie postaci jest dużo, ale taki to film. Najważniejsi są tu bohaterowie - ich problemy, decyzje i pragnienia.


To nie jest supermęskie kino. Jedyne na co można liczyć to odrobina akcji i szczypta agresji. Głównie dzięki żywym melodiom to historia stylowa i jak na kryminał lekka, w której psychologiczne elementy są bardziej niż w przeciętnym tego typu filmie rozwinięte. Mimo, że samozagładę, mężczyzn mających całe życie kompleks mniej kochanego syna i skłóconych braci widzieliśmy wiele razy to m.in. dzięki dodającym dynamizmu krótkim scenom i stylowi wychodzi z tego film całkiem oryginalny. Łopatologicznie zaserwowana opowieść przejmuje, wciąga, a przy tym całkiem dobrze się bawimy, bo wyjątkowo istotny soundtrack dodaje luzu, dokładnie tak samo jak w wyżej wspomnianym „American Hustle”. Bardzo udany seans - 8/10.

3 komentarze: