"The Rover" - recenzja

dramat/sci-fi
rok: 2014
reżyseria: David Michod
scenariusz: David Michod

Bardzo raduje mnie, że australijskie kino ma się coraz lepiej. Niesłabnącą popularnością i uznaniem cieszy się Baz Luhrmann, swoich oddanych fanów ma już Andrew Dominik, teraz Michod ugruntowuje swoją pozycję. Coraz popularniejsi stają się australijscy aktorzy tacy jak Ben Mendelsohn, Sullivan Stapleton czy Joel Edgerton. Bracia Hemsworth podbijają Hollywood. Kilka lat temu uwagę widzów i krytyków przykuł poprzedni film Michoda „Królestwo zwierząt”, które dołączyło do zacnego grona moich ulubionych filmów. Ostatnio o pięknie Australii przypomniało mi „Tracks” z Wasikowską. „The Rover” to kolejny towar eksportowy z antypodów, który daje znać, że warto interesować się produkcjami z tamtego regionu.

Trzech mężczyzn ucieka z miejsca przestępstwa. Jeden z nich krzyczy by wrócić po postrzelonego brata. Inni chcą jak najszybciej się oddalić. Dochodzi do szarpaniny, a gdy po kilku obrotach auto ląduje na ziemi okazje się, że nie chce ruszyć. Mężczyźni przepakowują się prędko do pierwszego, napotkanego samochodu. Na nieszczęście trafiają na Erica, który gotów jest przejechać ile będzie trzeba by odzyskać swoje auto. Po pewnym czasie dołącza do niego ranny i mało bystry brat jednego z przestępców.

Życie ludzkie nie ma tu żadnej wartości. Żadnej. Bez specjalnego powodu jedni  z rozbrajającą widza obojętnością oddają strzały w kierunku innych. Ludzie giną i nic się nie dzieje, bo kogo obchodzi, że zginęli? Wszystko jest brudne, smutne, bez grama życia, bo to, że są jeszcze ludzie, który chodzą i oddychają wcale nie oznacza, że jest tam życie. W takiej rzeczywistości muszą żyć bohaterowie 10 lat po zapaści gospodarczej.


Dochodzące z różnych stron (w tym z Cannes) pochwały pod adresem Roberta Pattinsona okazały się niebezpodstawne. Ten dziś 28-letni aktor pokazał w filmie zupełnie inny poziom aktorstwa. Był po prostu fantastyczny! Przez ani sekundę nie widziałam w nim Edwarda. Nie widziałam w nim nawet Roberta Pattinsona. To był mało elokwentny, zagubiony, zaniedbany i przestraszony dzieciak, który jednym zdaniem potrafił wzbudzić we mnie na raz smutek, współczucie i sympatię. Nie wierzę, że ktoś po obejrzeniu tego aktorskiego popisu nazwie go jeszcze złym aktorem. Chłopak niewątpliwie ma talent i już nie mogę doczekać się premier kilku intrygujących, nadchodzących pozycji. Reynolds to postać przerażająco realna i przejmująca. Jeden z prostszych, a zarazem ciekawszych bohaterów jakich oglądałam na dużym ekranie.

Nie przepadam za Guy’em Pearcem, a w tym filmie szczególnie za nim nie przepadam. Jego bohater miał być lekko walniętym, mocno zobojętniałym samotnikiem, twardzielem i dziwakiem, ale wydaje mi się, że jego postać nie została do końca przemyślana.. Za milczeniem kryje się jakaś tajemnica jednak postać ta jest dla mnie zbyt płaska. Szczególnie zawodzą sceny, w których jest głównym punktem, a pozwolić mu wypowiedzieć filozoficzny monolog o życiu było zdecydowanie złym posunięciem. Wiele jego wypowiedzi było mało wiarygodnych  i zwyczajnie uwierało. Głównie przez jego postać,  bardzo żałuję, ale nie mogę dać więcej niż 7/10 (no może 7 z dużym plusem). Stworzony przez niego bohater był jedynym elementem, który mi nieco przeszkadzał i zakłócał ten (mimo wszystko) niesamowity seans. Generalnie lubię filmy z wolnym tempem, minimalistyczne, ale mimo, że to bardzo interesujące kino to nie było to też tak, że siedziałam cały czas z zapartym tchem. Z tych powodów taka ocena, a nie inna. 


Początek zapowiadał świetne kino. Pustkowie, niespokojna muzyka, wszechobecny niepokój i niebezpieczeństwo naprawdę zaintrygowały. Z czasem jednak produkcja nieco straciła. Klimat i ciekawe ujęcia nadal zachwycały. Gdy pojawiał się Pattinson czułam, że oglądam naprawdę dobre kino, ale gdy to Pearce grał pierwsze skrzypce jakoś nie mogłam spokojnie delektować się obrazem. Pomimo, że chwilami odnosi się wrażenie, że prosta historia jest tylko pretekstem do pokazania tej strasznej, brudnej rzeczywistości i chorych zasad jakimi rządzi się pełne patologii pozbawione zasad i sumienia pustkowie to ciekawa relacja jaka powstaje między głównymi bohaterami w podróży, zakończenie i kilkoro ludzi, których napotykają na swej drodze nadają temu wszystkiemu sens. Pod względem estetyki (klimat, muzyka) przypominają mi się produkcje takie jak „Uciekinier”, „Meek’s Cutoff” czy „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”. Trochę ma też z „Drogi” i „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Jest jednak od nich wszystkich znacznie oszczędniejszy, skromniejszy i prostszy i mimo, że nie rewelacyjny to tak jak wymienione wyżej tytuły wart obejrzenia.


Puste przestrzenie, spokój i przygaszone kolory przełamują wulgaryzmy, przemoc i czerwień krwi. To film, który ogląda się dla świata w jakim żyją bohaterowie, dla stanu w jakim się znajdują, dla tego co czują, a nie dla samej historii. Jest cholernie ciężki w odbiorze przez co dla przeciętnego widza będzie absolutnie niestrawny i zostanie wyłączony w połowie albo i wcześniej. Jeśli widz nie przepada za kinem drogi to już w ogóle. Mimo wszystko polecam postarać się przebrnąć dla fenomenalnego występu Pattinsona. Nazwałam „Do szpiku kości” filmem powolnym, surowym, zimnym i niedopowiedzianym? „The Rover” pod tym względem bije go na głowę. No i chyba nie muszę już pisać jak niesamowita jest Australia sama w sobie.

2 komentarze:

  1. Ten film będzie dla mnie wyzwaniem - nie z powodu klimatu (bo taki potrafię wytrzymać), ale z powodu Roberta P., który do tej pory nie przekonał mnie, że potrafi grać. Spróbuję dać mu szansę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To zuupełnie inny Pattinson, mam nadzieję, że się nie zawiedziesz :)

      Usuń