akcja/sci-fi
oryginalny tytuł: Guardians of the Galaxy
rok: 2014
reżyseria: James Gunn
scenariusz: James Gunn
Zupełnie nie znam się na takim kinie, unikam wszystkiego co dzieje się w kosmosie i nie do końca łapię powiązania między seriami Marvela. Jednak wakacje to wakacje, nic co by mnie interesowało nie jest grane, więc wybór padł na dobrze przyjętych "Strażników Galaktyki". Zresztą już wcześnie wydawało mi się, że nie łyknę np. "Thora" czy "Avengers", a na filmach tych znakomicie się bawiłam. Pomyślałam, że i "Strażnicy Galaktyki" mogą mnie mile zaskoczyć. Rzeczywiście tak też się stało. Jestem dowodem na to, że Marvel naprawdę ma (magiczną) rękę do robienia tych wszystkich produkcji i sprawia, że w kinie świetnie bawią się nie tylko wtajemniczeni w świat komiksów.
Jest bałagan, dużo się dzieje, są pościgi, wybuchy, walki i wszystko czego potrzeba. Produkcja jednak temat wewnątrz-galaktycznych wojen przedstawia z ogromnym luzem. Peter niczym Billy Elliot tańcem przełamuje pierwsze lody z galaktycznymi znajomymi melodiami z (głównie) lat 70-tych, a wyszczekany szop (gadający głosem Bradleya Coopera) wyśmiewa utarte konwenanse z filmów akcji jak pokazanie aprobaty superplanu przez dumne powstanie w kręgu przyjaciół. Tym razem w pierwszoplanowych rolach nie obsadzono topowych hollywoodzkich aktorów. Jednak i wyluzowany kobieciarz z ogromnym sercem (Chris Pratt) i wojowniczy paker (Dave Bautista) dają sobie radę. To drugi film w tym roku (wcześniej "Więzy krwi"), w którym tak bardzo mój wzrok przyciąga Zoe Saldana. Mimo, że nie stroni od blockbusterów to cały czas utrzymuje wysoki poziom aktorstwa. Cieszą też fantastycznie smaczki w postaci aktorów takich jak Glenn Close, Benicio del Toro czy pocieszny John C. Reilly.