Najlepsze filmy obejrzane w 2014
Ósemka ósemce nie równa. Wiele porządnych, bardzo dobrych produkcji, które naprawdę mi się podobały dostaje ode mnie tę ocenę, ale dostają ją też filmy, które w jakiś magiczny sposób na mnie wpłynęły - myślałam o nich, szczególnie mnie wzruszyły czy nie wiadomo jak zaczarowały. W zeszłym roku dosyć łatwo i szybko udało mi się wybrać najlepsze propozycje do podsumowania całego roku. W tym eliminacja produkcji by zostawić samą filmową śmietanę szła znacznie oporniej. By post nadawał się do przeczytania i był w jakiś sposób pomocny, a nie stał się listą połowy filmów, które widziałam od początku roku i kolejnym takim samym, nudnym postem o najlepszych produkcjach nie znajdziecie tu wielu dobrych filmów, które chwaliłam, ale produkcje w jakiś sposób dla mnie wyjątkowe. Nie rozbiłam też tego na kilka postów - macie wszystko w pigułce (chociaż sporej;). Zapraszam do podsumowania 2014 roku.
"Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" - recenzja
fantasy/przygodowy
rok: 2014
oryginalny tytuł: The Hobbit: The Battle of the Fives Armies
reżyseria: Peter Jackson
scenariusz: Peter Jackson, Fran Walsh, Philippa Boyens, Guillermo del Toro
Jednak zdecydowałam się na symboliczny post. Ciężko uwierzyć, ale to naprawdę koniec. Mam za sobą ostatniego Hobbita. Jestem zarazem szczęśliwa i smutna, ale to chyba normalne przy takich seriach. Osoby, które widziały poprzednie części zapewne wiedzą czego się spodziewać. Tak - to jest bajeczka i tak - panowie od efektów znowu popłynęli. Jeśli bolała was scena z beczkami musicie uzbroić się w cierpliwość i spojrzeć na ostatni film z przymrużeniem oka - tu dopiero Legolas robi wygibasy i tu dopiero widzimy ogrom efektów specjalnych. "Hobbit" jest pod wieloma względami inny od "Władcy Pierścieni" i to można albo zaakceptować albo nie. Po obejrzeniu pierwszej filmu - "Hobbit: Niezwykła podróż" byłam nieco zaskoczona jego bajkowością, ale przytaknęłam koncepcji Jacksona.
rok: 2014
oryginalny tytuł: The Hobbit: The Battle of the Fives Armies
reżyseria: Peter Jackson
scenariusz: Peter Jackson, Fran Walsh, Philippa Boyens, Guillermo del Toro
Jednak zdecydowałam się na symboliczny post. Ciężko uwierzyć, ale to naprawdę koniec. Mam za sobą ostatniego Hobbita. Jestem zarazem szczęśliwa i smutna, ale to chyba normalne przy takich seriach. Osoby, które widziały poprzednie części zapewne wiedzą czego się spodziewać. Tak - to jest bajeczka i tak - panowie od efektów znowu popłynęli. Jeśli bolała was scena z beczkami musicie uzbroić się w cierpliwość i spojrzeć na ostatni film z przymrużeniem oka - tu dopiero Legolas robi wygibasy i tu dopiero widzimy ogrom efektów specjalnych. "Hobbit" jest pod wieloma względami inny od "Władcy Pierścieni" i to można albo zaakceptować albo nie. Po obejrzeniu pierwszej filmu - "Hobbit: Niezwykła podróż" byłam nieco zaskoczona jego bajkowością, ale przytaknęłam koncepcji Jacksona.
TOP7: Sceny gotowania
Po spędzeniu całego dnia w kuchni dostałam weny by zrobić taki post ;) Pewnie w świątecznym rozgardiaszu zapomniałam o jakiejś ważnej scenie, ale te także zasłużyły na miejsce w poście ;) Co byście dorzucili?
Przystojniaki pod choinkę
Z okazji Świąt nie musicie niczego czytać ;) Postanowiłam zrobić płytki, banalny i jakże cieszący oko post. Wiem, że wszystkim nie dogodzę, każdy ma inny gust, ale co zrobić. Delektujcie się do woli ;)
10 filmów, których akcja toczy się w latach 80-tych
Biały ptak w zamieci (White Bird in a Blizzard)
Po intrygującym zwiastunie i niemałych
oczekiwaniach film suma summarum mnie trochę zawiódł, bo dostał "tylko"
7/10, ale z drugiej strony kilkukrotnie wracałam do niego myślami.
Bardzo podobała mi się Shailenie Woodley, klimat i... No właśnie nie wiem co, ale ma coś w sobie.
"Druga Ziemia" - recenzja
dramat/sci-fi
oryginalny tytuł: Another Earth
rok: 2011
reżysera: Mike Cahill
scenariusz: Mike Cahill, Brit Marling
Rhody Williams to świeżo upieczona studentka MIT-u i szczęśliwa młoda kobieta. Popełnia jednak błąd. Wsiada po pijaku za kierownicę. Po 4 latach wychodzi z więzienia i podejmuje się pracy jako sprzątaczka w dawnej szkole. Zaprzyjaźnia się też z mężczyzną, którego rodzinę zabiła w wypadku samochodowym. W tym samym czasie mieszkańcy Ziemi dowiadują się o istnieniu bliźniaczej planety.
To film skromny, poetycki i potwornie powolny. Czasem jest taki lodowaty i jednostajny, że wygląda jak zrobione w najzimniejszym miejscu na świecie zdjęcie, a czasem jak dokument pokazujący szarą codzienność. Surowa muzyka, piękne, krótkie ujęcia otwartych przestrzeni z drugą Ziemią w tle, ciemne, ciasne pomieszczenia albo kręcona z ręki zatroskana twarz głównej bohaterki. I wciąż ta klasyczna muzyka wysuwająca się często na pierwszy plan. To film nieco podobny do uwielbianej przeze mnie "Melancholii", głównie pod względem planety będącej jedną, wielką metaforą. To zdecydowanie nie jest pełne akcji science-fiction do jakiego przyzwyczaiło nas w ostatnich latach kino. To kameralny film psychologiczny zaserwowany w formie przeznaczonej tylko dla wytrwałych, cierpliwych i wnikliwych widzów.
oryginalny tytuł: Another Earth
rok: 2011
reżysera: Mike Cahill
scenariusz: Mike Cahill, Brit Marling
Rhody Williams to świeżo upieczona studentka MIT-u i szczęśliwa młoda kobieta. Popełnia jednak błąd. Wsiada po pijaku za kierownicę. Po 4 latach wychodzi z więzienia i podejmuje się pracy jako sprzątaczka w dawnej szkole. Zaprzyjaźnia się też z mężczyzną, którego rodzinę zabiła w wypadku samochodowym. W tym samym czasie mieszkańcy Ziemi dowiadują się o istnieniu bliźniaczej planety.
To film skromny, poetycki i potwornie powolny. Czasem jest taki lodowaty i jednostajny, że wygląda jak zrobione w najzimniejszym miejscu na świecie zdjęcie, a czasem jak dokument pokazujący szarą codzienność. Surowa muzyka, piękne, krótkie ujęcia otwartych przestrzeni z drugą Ziemią w tle, ciemne, ciasne pomieszczenia albo kręcona z ręki zatroskana twarz głównej bohaterki. I wciąż ta klasyczna muzyka wysuwająca się często na pierwszy plan. To film nieco podobny do uwielbianej przeze mnie "Melancholii", głównie pod względem planety będącej jedną, wielką metaforą. To zdecydowanie nie jest pełne akcji science-fiction do jakiego przyzwyczaiło nas w ostatnich latach kino. To kameralny film psychologiczny zaserwowany w formie przeznaczonej tylko dla wytrwałych, cierpliwych i wnikliwych widzów.
"Love, Rosie" - recenzja
komedia romantyczna
rok: 2014
reżyseria: Christian Ditter
scenariusz: Juliette Towhidi
Rosie i Alex od dziecka są nierozłączni. Najlepsi przyjaciele spędzają razem każdą chwilę i razem też planują przyszłość. Alex chce studiować medycynę na Harvardzie, a Rosie zainteresowana jest w szkołą hotelarską w Bostonie. Ich plany zawodowe i życiowe zupełnie zmieniają się po feralnym wydarzeniu na balu maturalnym.
Nie da się ukryć, że pod kilkoma względami film ten przypomina bardzo lubiany przez widownię "Jeden dzień". "Love, Rosie" można nazwać taką cieplejszą, bardziej młodzieżową i zabawniejszą jego wersją. Pierwszy z nich jest zrobiony bardziej serio, realnie. Poważniejsze czy bardziej skrupulatne jest też podejście do tła historii oraz charakteryzacji. Collins stojąc obok młodszej aktorki niestety z żadnej strony nie wygląda na jej matkę. Na szczęście jej urok osobisty i zabawne sytuacje, które w większości są związane z jej bohaterką (i są naprawdę zabawne dzięki jak się okazało niedostrzeganemu przeze mnie wcześniej talentowi komediowemu Lily) rekompensują to z nawiązką. No i ten jej brytyjski akcent! Nie wiem czy to lepsze dopasowanie do roli czy większe doświadczenie, ale zdecydowanie widać progres w jej grze. Nie umiałam też do końca odnaleźć się w tle filmu. Nie jestem pewna, które wydarzenia odbywały się w jakich latach i pomimo, że reżyser zaserwował nam orientacyjne drogowskazy takie jak kultowa stara nokia to specjalnie mi one nie pomogły. Myślę, że w filmie, w którym skacze się po latach wprowadzając niemały chaos powinno się lepiej wytłumaczyć widzowi gdzie w danej chwili jest, tak jak miało to miejsce w np. właśnie "Jednym dniu". Cała historia ma w sobie coś retro, chociaż dzieje się wcale nie tak dawno. Niespójności dodają np. wysyłane współcześnie listy. Bohaterowie od początku rozmawiają na czacie, ale kilka czy kilkanaście lat później prowadzą nadal korespondencję listową. Trzeba więc tę sferę traktować z przymrużeniem oka, bo została dostosowana do adaptowanej książki, która co ciekawe (współcześnie zdarzają się rzadko) jest powieścią epistolatrn. Jednak same rozmowy na czacie czy sms-y są wplecione w całą historię dość zgrabnie, więc ciężko traktować to jednoznacznie jako zabieg nieudany.
rok: 2014
reżyseria: Christian Ditter
scenariusz: Juliette Towhidi
Rosie i Alex od dziecka są nierozłączni. Najlepsi przyjaciele spędzają razem każdą chwilę i razem też planują przyszłość. Alex chce studiować medycynę na Harvardzie, a Rosie zainteresowana jest w szkołą hotelarską w Bostonie. Ich plany zawodowe i życiowe zupełnie zmieniają się po feralnym wydarzeniu na balu maturalnym.
Nie da się ukryć, że pod kilkoma względami film ten przypomina bardzo lubiany przez widownię "Jeden dzień". "Love, Rosie" można nazwać taką cieplejszą, bardziej młodzieżową i zabawniejszą jego wersją. Pierwszy z nich jest zrobiony bardziej serio, realnie. Poważniejsze czy bardziej skrupulatne jest też podejście do tła historii oraz charakteryzacji. Collins stojąc obok młodszej aktorki niestety z żadnej strony nie wygląda na jej matkę. Na szczęście jej urok osobisty i zabawne sytuacje, które w większości są związane z jej bohaterką (i są naprawdę zabawne dzięki jak się okazało niedostrzeganemu przeze mnie wcześniej talentowi komediowemu Lily) rekompensują to z nawiązką. No i ten jej brytyjski akcent! Nie wiem czy to lepsze dopasowanie do roli czy większe doświadczenie, ale zdecydowanie widać progres w jej grze. Nie umiałam też do końca odnaleźć się w tle filmu. Nie jestem pewna, które wydarzenia odbywały się w jakich latach i pomimo, że reżyser zaserwował nam orientacyjne drogowskazy takie jak kultowa stara nokia to specjalnie mi one nie pomogły. Myślę, że w filmie, w którym skacze się po latach wprowadzając niemały chaos powinno się lepiej wytłumaczyć widzowi gdzie w danej chwili jest, tak jak miało to miejsce w np. właśnie "Jednym dniu". Cała historia ma w sobie coś retro, chociaż dzieje się wcale nie tak dawno. Niespójności dodają np. wysyłane współcześnie listy. Bohaterowie od początku rozmawiają na czacie, ale kilka czy kilkanaście lat później prowadzą nadal korespondencję listową. Trzeba więc tę sferę traktować z przymrużeniem oka, bo została dostosowana do adaptowanej książki, która co ciekawe (współcześnie zdarzają się rzadko) jest powieścią epistolatrn. Jednak same rozmowy na czacie czy sms-y są wplecione w całą historię dość zgrabnie, więc ciężko traktować to jednoznacznie jako zabieg nieudany.
Premiery kinowe 2015
"Charlie musi umrzeć" - recenzja
dramat/komedia/romans/akcja
oryginalny tytuł: The Necessary Death of Charlie Countryman
rok: 2013
reżyseria: Fredrik Bond
scenariusz: Matt Drake
Jest taki rodzaj filmów, z których oceną mam ogromny problem. Z jednej strony są niespójne, dziwaczne, wydaje się, że nieudolnie aspirują do bycia dziełami filozoficznymi i inspirującymi, a z drugiej strony jest w nich jakaś magia i zauważalna dla nielicznych mądrość. W takich wypadkach jestem w stanie zrozumieć zarówno osoby, które uważają dany film za niedający się oglądać gniot oraz za arcydzieło. Jest tu jednak jeden haczyk - niezależnie od opinii znajomych, ocen i recenzji nigdy nie wiadomo czy przypadkiem akurat dany film nie stanie się naszą prywatną perełką. Ja do dziś nie mam pojęcia co myśleć np. o "Million Dollar Hotel". Podczas seansu miałam skrajne myśli na jego temat, a na końcu uznałam, że był niesamowity, ale wcale nie jestem tego pewna. Do takich niedających się sklasyfikować dziwadeł należy właśnie "Charlie musi umrzeć".
oryginalny tytuł: The Necessary Death of Charlie Countryman
rok: 2013
reżyseria: Fredrik Bond
scenariusz: Matt Drake
Jest taki rodzaj filmów, z których oceną mam ogromny problem. Z jednej strony są niespójne, dziwaczne, wydaje się, że nieudolnie aspirują do bycia dziełami filozoficznymi i inspirującymi, a z drugiej strony jest w nich jakaś magia i zauważalna dla nielicznych mądrość. W takich wypadkach jestem w stanie zrozumieć zarówno osoby, które uważają dany film za niedający się oglądać gniot oraz za arcydzieło. Jest tu jednak jeden haczyk - niezależnie od opinii znajomych, ocen i recenzji nigdy nie wiadomo czy przypadkiem akurat dany film nie stanie się naszą prywatną perełką. Ja do dziś nie mam pojęcia co myśleć np. o "Million Dollar Hotel". Podczas seansu miałam skrajne myśli na jego temat, a na końcu uznałam, że był niesamowity, ale wcale nie jestem tego pewna. Do takich niedających się sklasyfikować dziwadeł należy właśnie "Charlie musi umrzeć".
"Trzej muszkieterowie 3D" - recenzja
akcja/przygodowy
oryginalny tytuł: The Three Musketeers
rok: 2011
reżyseria: Paul W.S. Anderson
scenariusz: Andrew Davies, Alex Litvak
Trzy lata temu na ekrany kin wszedł nie wiem, który już film o przygodach legendarnych trzech muszkieterów. Odsłona ta powinna mieć podtytuł "na emeryturze", gdyż tytułowa trójka z wojowniczego i charakternego trio przemieniła się w przepracowanych, pozbawionych zapału nudziarzy. Za to można było po raz pierwszy oglądać ich w 3D (w kinie nie byłam, ale zdjęcia są bardzo dobre, więc zapewne była to niemała frajda). Nie tak dobrze jest z treścią, bo to film zwyczajnie głupiutki, chociaż dla równowagi sympatyczny. Jak to często w tego typu produkcjach bywa przywódcy przedstawieni są jako kompletnie nieświadomi, płytcy kretyni. Francję ratuje władający nieźle szpadą i aspirujący do bycia muszkieterem nastolatek kiedy to niczego nieświadomy król Ludwik podejmuje ważne decyzje dotyczące doboru... koloru nowego stroju.
oryginalny tytuł: The Three Musketeers
rok: 2011
reżyseria: Paul W.S. Anderson
scenariusz: Andrew Davies, Alex Litvak
Trzy lata temu na ekrany kin wszedł nie wiem, który już film o przygodach legendarnych trzech muszkieterów. Odsłona ta powinna mieć podtytuł "na emeryturze", gdyż tytułowa trójka z wojowniczego i charakternego trio przemieniła się w przepracowanych, pozbawionych zapału nudziarzy. Za to można było po raz pierwszy oglądać ich w 3D (w kinie nie byłam, ale zdjęcia są bardzo dobre, więc zapewne była to niemała frajda). Nie tak dobrze jest z treścią, bo to film zwyczajnie głupiutki, chociaż dla równowagi sympatyczny. Jak to często w tego typu produkcjach bywa przywódcy przedstawieni są jako kompletnie nieświadomi, płytcy kretyni. Francję ratuje władający nieźle szpadą i aspirujący do bycia muszkieterem nastolatek kiedy to niczego nieświadomy król Ludwik podejmuje ważne decyzje dotyczące doboru... koloru nowego stroju.
"Das Finstere Tal" - recenzja
western
rok: 2014
reżyseria: Andreas Prochaska
scenariusz: Martin Ambrosch, Andreas Prochaska
Gdy jak przebita strzałą miłości zakochiwałam się po danej roli w jakimś aktorze czy aktorce leciałam do początku filmografii i oglądałam wszystkie filmy jak leci. No prawie wszystkie. Do dzisiaj nie obejrzałam np. "Osady" z Phoenixem. Ma niezłe oceny, ale wyjątkowo mnie ten film nie ciekawi. Inna sytuacja jest gdy ulubiony aktor nie grał w wielu filmach i nie ma miejsca na wybrzydzanie. "Czego się nie robi dla swojego ulubieńca?" - spytacie, a ja odpowiem: "ogląda się nawet niemiecko-austriacki western". Z początku byłam przestraszona, ale teraz mogę powiedzieć, że seans był samą przyjemnością, a nie bolesnym poświęceniem.
Jak widzicie do filmu byłam sceptycznie nastawiona (mam raczej negatywne doświadczenia ze współczesnym, niemieckim kinem), lecz produkcja na szczęście zrobiła mi miłą niespodziankę. Oprócz Riley'a nie znałam nikogo z obsady, lecz wystarczyło kilka minut by przekonać się do austriackich i niemieckich aktorów. Zarówno odtwórcy ról czarnych charakterów, wykorzystujących mieszkańców wioski, jak i Beer oraz Gratl grające kobiety, u których zamieszkuje tajemniczy nieznajomy (w tej roli Riley) wywarli na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nakręcenie westernu w północnych Włoszech okazało się nie dość, że ze względu na bajeczne krajobrazy świetnym pomysłem to w dodatku profesjonalnie zrealizowanym. Pomimo doskonale wykorzystanego miejsca kręcenia, pod względem technicznym i aktorskim utrzymania produkcji na wysokim poziomie (te dwie rzeczy są o niebo lepsze niż w np. ostatnio oglądanym przeze mnie "The Salvation") i niezłej historii , film i tak nie zostanie obsypany pozytywnymi recenzjami i nie będzie o nim głośno. Dlaczego, skoro jest austriackim kandydatem do Oscara? O tym niżej.
rok: 2014
reżyseria: Andreas Prochaska
scenariusz: Martin Ambrosch, Andreas Prochaska
Gdy jak przebita strzałą miłości zakochiwałam się po danej roli w jakimś aktorze czy aktorce leciałam do początku filmografii i oglądałam wszystkie filmy jak leci. No prawie wszystkie. Do dzisiaj nie obejrzałam np. "Osady" z Phoenixem. Ma niezłe oceny, ale wyjątkowo mnie ten film nie ciekawi. Inna sytuacja jest gdy ulubiony aktor nie grał w wielu filmach i nie ma miejsca na wybrzydzanie. "Czego się nie robi dla swojego ulubieńca?" - spytacie, a ja odpowiem: "ogląda się nawet niemiecko-austriacki western". Z początku byłam przestraszona, ale teraz mogę powiedzieć, że seans był samą przyjemnością, a nie bolesnym poświęceniem.
Jak widzicie do filmu byłam sceptycznie nastawiona (mam raczej negatywne doświadczenia ze współczesnym, niemieckim kinem), lecz produkcja na szczęście zrobiła mi miłą niespodziankę. Oprócz Riley'a nie znałam nikogo z obsady, lecz wystarczyło kilka minut by przekonać się do austriackich i niemieckich aktorów. Zarówno odtwórcy ról czarnych charakterów, wykorzystujących mieszkańców wioski, jak i Beer oraz Gratl grające kobiety, u których zamieszkuje tajemniczy nieznajomy (w tej roli Riley) wywarli na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nakręcenie westernu w północnych Włoszech okazało się nie dość, że ze względu na bajeczne krajobrazy świetnym pomysłem to w dodatku profesjonalnie zrealizowanym. Pomimo doskonale wykorzystanego miejsca kręcenia, pod względem technicznym i aktorskim utrzymania produkcji na wysokim poziomie (te dwie rzeczy są o niebo lepsze niż w np. ostatnio oglądanym przeze mnie "The Salvation") i niezłej historii , film i tak nie zostanie obsypany pozytywnymi recenzjami i nie będzie o nim głośno. Dlaczego, skoro jest austriackim kandydatem do Oscara? O tym niżej.
"Martha Marcy May Marlene" - recenzja
dramat/thriller
rok: 2011
reżyseria: Sean Durkin
scenariusz: Sean Durkin
Po dwóch latach Martha cudem opuszcza niebezpieczną sektę. Pod swój dach przygarnia ją starsza siostra wraz z mężem. Niestety okazuje się, że sekta nie pozwala tak łatwo się od siebie uwolnić.
Film będę chwalić za kilka rzeczy, ale chyba najbardziej interesującym doświadczeniem było oglądanie nietypowo przedstawianych scen. Najczęściej patrząc na dialogi bohaterów widzimy na zmianę ich twarze. Tutaj kamera ustawiona gdzieś z boku statycznie obserwuje rozmowę sióstr i nie łapie więcej niż profilu jednej z nich. Niesamowite jak wiele można pokazać przy użyciu nienachalnych, niby przypadkowych ujęć. Produkcja w połowie przedstawia zwykłe, codzienne sytuacje, które skutecznie ukazują stan psychiczny głównej bohaterki. Z wielką przyjemnością oglądałam widziane już wiele razy, lecz przestawione tym razem zupełnie inaczej sceny. Pod tym względem "Martha Marcy May Marlene" naprawdę nie pozwala się nudzić i co rusz zaskakuje. Stan głównej bohaterki przejmuje i przeraża. Szkoda że reżyser nie pokusił się o pokazanie jak do tego doszło i jak to całe "pranie mózgu" wyglądało. No i że z jednej strony zrobił film bardzo serio, a z drugiej tak zatopił się w oniryczny, mroczny świat Marthy, że zapomniał o pewnych normach i ludzkich zachowaniach przez co produkcja jest jedną z tych mocno naciąganych i mało realnych, a z tego powodu wielu nie zdoła docenić jej kilku zalet traktując ją jak nadmiernie wystylizowaną bajeczkę.
rok: 2011
reżyseria: Sean Durkin
scenariusz: Sean Durkin
Po dwóch latach Martha cudem opuszcza niebezpieczną sektę. Pod swój dach przygarnia ją starsza siostra wraz z mężem. Niestety okazuje się, że sekta nie pozwala tak łatwo się od siebie uwolnić.
Film będę chwalić za kilka rzeczy, ale chyba najbardziej interesującym doświadczeniem było oglądanie nietypowo przedstawianych scen. Najczęściej patrząc na dialogi bohaterów widzimy na zmianę ich twarze. Tutaj kamera ustawiona gdzieś z boku statycznie obserwuje rozmowę sióstr i nie łapie więcej niż profilu jednej z nich. Niesamowite jak wiele można pokazać przy użyciu nienachalnych, niby przypadkowych ujęć. Produkcja w połowie przedstawia zwykłe, codzienne sytuacje, które skutecznie ukazują stan psychiczny głównej bohaterki. Z wielką przyjemnością oglądałam widziane już wiele razy, lecz przestawione tym razem zupełnie inaczej sceny. Pod tym względem "Martha Marcy May Marlene" naprawdę nie pozwala się nudzić i co rusz zaskakuje. Stan głównej bohaterki przejmuje i przeraża. Szkoda że reżyser nie pokusił się o pokazanie jak do tego doszło i jak to całe "pranie mózgu" wyglądało. No i że z jednej strony zrobił film bardzo serio, a z drugiej tak zatopił się w oniryczny, mroczny świat Marthy, że zapomniał o pewnych normach i ludzkich zachowaniach przez co produkcja jest jedną z tych mocno naciąganych i mało realnych, a z tego powodu wielu nie zdoła docenić jej kilku zalet traktując ją jak nadmiernie wystylizowaną bajeczkę.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)
















